Chwała „Tygodniowi” za uczczenie Międzynarodowego Dnia Kota! Widać, że Redakcja trzyma rękę na pulsie (kociej łapy), pisząc o mruczusiach z należytym im szacunkiem. Niech mi będzie wolno temat nieco rozwinąć.
Kot, któremu teraz służymy, jest trzecim, jakiego mamy (czy raczej: który ma nas). Uwielbiamy go tak jak poprzednie. Pierwszego wyratowaliśmy w Hong Kongu z lokalnego RSPCA. Był tam jednym jedynym. Na całe wielkie miasto!? Wzbudzało to w nas niewesołe obawy: co działo się z całą resztą, która przecież gdzieś musiała być!? Wizyty na lokalnych chińskich rynkach nie napawały optymizmem. Wyboru nie było, wzięliśmy więc biedaka do domu. Kochani moi! Co to był za kot! „Starochiński, z dynastii Ming”. Uznaliśmy, że była to reinkarnacja kogoś niezwykle mądrego z zamierzchłych czasów. Koci geniusz dosłownie. Chodził z nami na wycieczki, przeskakiwał przez strumyki, wygrzewał się na kamieniu, jadł przygotowane na wycieczkę kanapki z serem, a jak się zmęczył, to się go wkładało do plecaka, wyjmując główkę na zewnątrz (dla pięknych widoków), i szło się dalej. Plecakowy odpoczynek nie trwał zbyt długo, kot był wytrawnym turystą (zapewne w swym poprzednim wcieleniu, nie raz przemierzył Chiński Mur w tę i we w tę). Mijający nas Chińczycy pytali, czy wiemy, że za nami idzie „dziki kot” i czy się go nie boimy? Odpowiadaliśmy, że jest nasz i że idzie z nami już kilka godzin… na wycieczkę! W czasie świąt Bożego Narodzenia kot występował jako bombka na choince. Wdrapywał się po pniu na sam czubek i tak sobie tam wisiał, (czasem po parę godzin!), wystawiając główkę tuż przy wieńczącym choinkę aniołku. Lęku wysokości nie miał na pewno. Z 13. piętra, na którym mieszkaliśmy, potrafił po zewnętrznych balkonach, parapetach i rynnach zsunąć się na sam dół budynku, pobuszować po okolicy, po czym zaciągnąć wartę pod windą, licząc, że ktoś go do nas podwiezie. I tak się działo! Społeczność „expatów”, międzynarodowa i sympatyczna, także i kocie interesy miała na uwadze. Kiedy po kilku latach wracaliśmy z Dalekiego Wschodu do Anglii, nie mieliśmy serca narażać go na wielomiesięczną rozłąkę (obowiązkową kwarantannę) i zmianę miejsca. Znaleźliśmy mu „dobry dom” u amerykańskich dziennikarzy, gdzie dożył sędziwego wieku. Przysyłali nam regularnie zdjęcia naszego przyjaciela.
Druga kotka, Myszulka, była z nami 16 lat! I właściwie „wychowała” nam dziecko. Nie odstępowała naszej córki na krok. Brała udział i w zabawach, i w nauce. Siedziała godzinami na biurku, a jak już jej było tych studiów za dużo, stukała zirytowana ogonem w książki i zrzucała łapką papiery. Koniec tego wkuwania! Idziemy spać! Zaczynała w nogach łóżka, ale rano znajdowałam na poduszce dwie główki… Córeczkową i kocią. Kiedy co środę przychodził na lekcje „pan od pianina”, człowiek ekscentryczny, ale i pełen dowcipu, rozpoczynał zawsze tym samym tubalnym okrzykiem: „lajon – won!”, co oznaczało, że należy „lwa” zdjąć z klawiatury i kategorycznie na czas lekcji wyprowadzić z pokoju. Kiedy Myszula była już bardzo stara, i właściwie ledwie się poruszała, zrobiła to, co podobno robią miłosierne dla swych opiekunów kotki… Oszczędziła nam widoku swojej śmierci. Wyszła wieczorem do ogrodu i już nigdy nie wróciła. Wielodniowe poszukiwania nie dały żadnego rezultatu. Niestety, po kilku tygodniach, porządkując grządki w ogrodzie, odnaleźliśmy strzępki jej futerka. Byliśmy zrozpaczeni. Domyśliliśmy się tragicznej reszty.
Nasz obecny kotek zjawił się u nas, aby nas po stracie poprzedniego pocieszyć. Przyszedł od sąsiadów, i już nie chciał do nich wrócić. Robiliśmy, co było można, aby go zniechęcić (trochę nam było głupio, w końcu to był ICH KOT!). Ale wiadomo, to zwierzę ma swoją nieugiętą wolę i żadna ludzka siła nie jest w stanie jej złamać! Na szczęście sąsiedzi są sympatyczni i urazy nie chowali. Od 12 lat żyjemy więc sobie zgodnie. Oni bez kota, my z ich kotem. Codziennie (i „conocnie”) przychodzi też do nas przez kocią klapkę w drzwiach „Cichociemny”. Kot zjawa, kot duszek, kot, którego prawie nie ma… Wślizguje się nie wiadomo kiedy, cichuteńko i bezszelestnie przemyka na górę, układa się na fotelu i kiedy go tam nagle odkryjemy, jego błagalne spojrzenie mówi nam wszystko: „Na miłość boską, tylko mnie nie przeganiajcie! Ja niczego nie chcę! Chcę sobie tylko u was pospać”. No i tak już śpi parę dobrych lat. Nie pragnie głaskania, nie chce u nas jeść, wchodzi i wychodzi w swoim czasie. Nie wiemy, jak naprawdę ma na imię i w ilu domach robi sobie podobne drzemki.
Trzeba wiedzieć, że koty naprawdę są dla nas zbawienne. Warto je mieć zamiast paracetamolu. Kot szybko wyleczy nam dokuczliwy ból głowy. Wystarczy przyłożyć czoło do jego karku i wsłuchać się w terapeutyczny silniczek. Pomoże też dzieciom cierpiącym na ADHD (Zespół nadpobudliwości ruchowej). Mrucząc z częstotliwością 25 Hz, czyli taką, która idealnie współgra z biorytmem ludzkiego organizmu, zrelaksuje nadmierną pobudliwość. A zrelaksowany organizm produkuje mniej hormonu stresu. Kotek obniży nam ciśnienie krwi. Nawet wtedy, kiedy tylko siedzimy blisko niego. Nie musimy go wcale głaskać. Zbadano, że właścicielom kotów o 40% zmniejsza się ryzyko wystąpienia chorób serca i zawału. A sierść kota najonizowana ujemnie uleczy chore miejsca jonizujące dodatnio. Zauważmy, że nasze mądre mruczusie, kładą się obok nas (albo wręcz na nas!), wiedząc, gdzie i co nam dolega. Częstotliwość mruczenia kota przyspiesza zrastanie się kości, zmniejsza ryzyko osteoporozy i łagodzi objawy reumatyzmu. Nasze rany pooperacyjne zagoją się szybciej, jeśli mamy w domu kota. Na tym nie koniec! Głaskanie i trzymanie go na kolanach wzmaga produkcję oksytocyny, czyli hormonu szczęścia. Seniorzy powinni poddawać się takiej felinoterapii (tak oficjalnie nazwano „leczenie kotem”!). Po co się mają smucić!?
Kot jest dla człowieka naturalnym antydepresantem. W USA zbadano 10 tysięcy ochotników. Wszyscy stwierdzili, że życie z kotem poprawia nastrój, a najbardziej skuteczne „w rozweselaniu” są te długowłose! Czemu akurat te, nikt nie wie. Kot jest też świetnym termoforem. Wygrzeje nas błyskawicznie. Jego temperatura ciała jest o kilka stopni wyższa niż nasza, dlatego należy go zachęcać do „leżenia w nogach”. Uczmy się od naszych kotków, jak miło żyć. Drzemka 20-minutowa w ciągu dnia okaże się dla nas zbawienna (spania 16 godzin na dobę jednak już nie polecam, choć tyle śpią nasze mruczunie). Jak koty obserwujmy świat spokojnie. Znajdźmy sobie dobrego człowieka, przy którym nie będziemy się szarpać, a raczej miło mruczeć we dwoje. Jedzmy sardynki i stosujmy kocią filozofię: „festina lente – czyli spiesz się powoli!”. Wisława Szymborska, wielka entuzjastka tych zwierząt, poświęciła im w swoich wierszach sporo miejsca. Któż nie zna tego, zaczynającego się od słów:
Umrzeć – tego się nie robi kotu.
Bo co ma począć kot
w pustym mieszkaniu.
Ten wiersz nieodmiennie mnie wzrusza, a obserwując wariactwo otaczającego nas świata, coraz bardziej przychylam się do innego zdania naszej noblistki, że: „Panu Bogu nic się nie udało – z wyjątkiem kota!”