Z naszych codziennych „covidowych wędrówek” po okolicy, odnosimy coraz więcej korzyści. Czegóż to się bowiem człowiek nie dowie, od mijanych, a spragnionych rozmowy spacerowiczów. Ile ciekawych historii usłyszy, o niegdysiejszych czasach i o tym, co tu kiedyś było… jak jeszcze było. Tu, to znaczy w naszym spokojnym Shirley, West Wickham, Beckenham czy wreszcie „Croydonku kochanym”, który, choć czasy świetności i wszelakiego pionierstwa (w wielu dziedzinach) ma bezpowrotnie za sobą, to jednak stale umie zaskoczyć.
Dzisiejsze Croydon, choć wiecznie rozbudowywane, poszerzane, rozciągane w szwach, strzelające wysokościowcami w górę, kochane na pewno nie jest. Wiele tu problemów, dziwnych decyzji, niedbalstwa, braku gospodarności i zaniedbań. Ale i wiele ciekawych ludzi i historii, wartych felietonu. Lubię te opowieści, które warto poznawać, chociażby po to, aby móc tu mieszkać mniej „powierzchownie”.
W naszej najbliższej okolicy w czasie II wojny światowej stacjonowali kanadyjscy żołnierze. Spali w namiotach rozstawionych na rozległych polach i w laskach, których tu bardzo dużo. Przychodzili się kąpać do okolicznych domów, co wspominają do dziś starzy mieszkańcy. Oficerów (szczęściarze!) zakwaterowywano przy rodzinach i w pustych domach. Mieszkali w nich również lotnicy, zwożeni z pobliskiego lotniska Biggin Hill. I dwóch takich Kanadyjczyków, gościł nasz dom (o czym wiele lat później opowiedział nam Charles, nasz sąsiad zza płotu).
Kiedy jadę na zakupy do lokalnego Sainsbury’ego, mijam nieduży, biały domek. Jest inny niż wszystkie. Przypomina mi trochę polski dworek. To zabytkowy „The White Lodge”. W tym to domu mieszkała jeszcze za pamięci moich sąsiadów, kobieta, która uratowała się z Titanica. Nasłuchali się o tym wypadku przerażających opowieści. Ich ojciec zawodowo zajmował się staraniami o odszkodowanie dla tej kobiety. Często tam chodził, zbierał dokumenty, spisywał wspomnienia, potem przy rodzinnym stole, dzielił się nimi z żoną i dziećmi. Lubimy (choć smutno!) o tym słuchać. Nina chętnie wraca do wspomnień z ich wojennego i powojennego dzieciństwa w Shirley. I do tych dawnych opowieści. Mówiąc zaś o Sainsburym, warto temat trochę rozwinąć.
Otóż kiedy wy, drodzy czytelnicy, pchacie tam swoje wózeczki z zakupami, zapewne ostatnią rzeczą, o której byście myśleli, jest… Croydon. No bo gdzieżby tam! Tymczasem to właśnie tutaj John James Sainsbury i jego żona Mary Ann, otworzyli swój najnowocześniejszy, pokazowy (flagship) sklep. Po sukcesie, jaki odnieśli w 1869 roku na Drury Lane, postanowili biznes rozszerzyć. Croydon nie był wówczas częścią Londynu, ale był największym podlondyńskim miastem, niezwykle szybko się rozwijającym. Sklep założono naprzeciwko stacji West Croydon, w 1882 roku (jest tam do dziś, choć niestety zupełnie zmieniony i całkiem zwyczajny). Wtedy, John James sam wybierał do niego piękne kafle, lady, mozaiki na podłogę, wszystko w najmodniejszych wówczas odcieniach brązów i zieleni, i w najlepszym gatunku. Na kontuarach położono włoskie marmury. Biura oddzielono od przestrzeni handlowej wytwornym mahoniowym parawanem. Okna dostały witraże przedstawiające dzikie ptactwo, zające, sarny, a nad wejściowymi drzwiami, w granicie i marmurze, wykuto napis „Codzienna Dostawa Świeżego Masła”. Nad napisem, jeszcze większymi literami (aby nikt nie miał wątpliwości, kto też to masło dostarcza), widniało nazwisko właściciela: „J. Sainsbury”.
Konkurenci kpili trochę, że to niepotrzebne w Croydon „cuda na kiju”, ale Sainsbury wiedział, co robi. Dekoracje w sklepie były praktyczne, higieniczne i atrakcyjne dla oka. Wszędzie panowała absolutna czystość i co było w owych latach doprawdy niezwykłe, w sklepie nie spotkało się nigdy… myszy ani szczurów! Sainsbury dwoił się i troił, aby było tu dosłownie wszystko. Mięsa, wędliny, drób, dziczyzna i najlepsza selekcja serów, z York Creams, Alpine Creams i Bondons na czele. Sukces gonił sukces. W naszym Croydon otwierano więc kolejne branże. Powstały nawet osobne „tematyczne sklepy,” sprzedające (na przykład) wyłącznie kiełbaski własnego wyrobu, najlepszą wieprzowinę czy skruszałą dziczyznę. Ach! Łza się w oku kręci. I cóż tu z tego wszystkiego zostało?! W latach pięćdziesiątych, sklepy Sainsbury’ego zmodernizowano. I ten w Croydon, znów był pionierem. To tutaj powstał pomysł samoobsługi, nigdy dotąd niestosowanej! Wzbudził zrozumiałą sensację. Przeźroczyste kontuary oświetlono jarzeniówkami, wybudowano wystawiennicze witryny, gdzie z gustem eksponowano towary, stale te ekspozycje zmieniając. Nie koniec na tym! Zainstalowano chłodzone półki i pierwszy raz w handlu, wprowadzono do sklepów wózeczki na kółkach, na które nie mówiono wcale „trolleys”, ale „prams”. Tego nie było nigdzie indziej! John James Sainsbury był doprawdy nowoczesnym wizjonerem tamtych czasów. Branża spożywcza do dziś czerpie z jego wzorców.
A że ten piękny sklep powstał kiedyś właśnie w Croydon, to ja się akurat bardzo cieszę. To miejsce ma naprawdę wspaniałą przeszłość. Oby miało równie wspaniałą przyszłość. O to muszą już jednak zadbać nowi ludzie. Czy znajdą się tacy (i takiego kalibru), jakimi byli John Sainsbury, Joshua Allder czy Bracia Grant? Chciałabym. Choć prawdę mówiąc, wielkiej nadziei jakoś nie mam.
Ewa Kwaśniewska