Wazony, kielichy, miski, płaskie powierzchnie. Maluję na wszystkim, na czym się da, ważne, żeby było ze szkła. To mój zaczarowany, bajkowy świat – mówi Dominika Głębicka w rozmowie z Piotrem Gulbickim.
W swoich pracach odwołujesz się do różnej tematyki.
– Bardzo różnej. Uwielbiam malować kwiaty, szczególnie maki i słoneczniki, ikony, postacie ludzkie, baśniowe stwory, zwierzęta, motywy świąteczne. Chętnie wracam też do postaci gejszy. Czasami nawet myślę, że w poprzednim wcieleniu byłam jedną z nich, stąd taki sentyment. Podobnie zresztą jak do całej Japonii, kraju o bardzo ciekawej kulturze i tradycji, który zawsze rozpalał moją wyobraźnię.
Przez lata wypracowałam swój własny styl, który trochę przypomina barokowy. Bogate zdobienia, żywe kolory, dopieszczenie wszystkich szczegółów.
To pracochłonne zajęcie.
– Owszem, tym bardziej, że praca składa się z czterech etapów: projekt, konturówka, wypełnienie szkicu farbą oraz dopracowywanie detali. Potrzeba do tego wiele cierpliwości, gdyż farba musi dobrze wyschnąć, żeby można przejść do kolejnej fazy. Dlatego mówimy tu o kilku, a nawet kilkunastu dniach, szczególnie kiedy sięgam po kielich, który ma specyficzną konstrukcję i wymaga nieco innego podejścia. Ale właśnie takie projekty sprawiają mi największą frajdę, tym bardziej, gdy wykonuję je na jakąś specjalną okazję – urodziny, śluby, rocznice. Przeważnie to pojedyncze sztuki, ale bywają również zamówienia na całe komplety.
Który z nich najbardziej zapadł ci w pamięci?
– Nie ma takiego, wszystkie prace, jakie zrobiłam, są dla mnie wyjątkowe, bo wkładam w nie całe serce. Co więcej, trudno mi się z nimi rozstawać i jedynie świadomość, że zagoszczą w czyimś domu, poprawiając komuś humor, to rekompensuje.
Malujesz od lat.
– Już dwie dekady. Szmat czasu, a mimo to ciągle uczę się czegoś nowego i nieustannie zaskakuje mnie efekt końcowy każdej pracy. Bo co innego widzieć ją na kartce naszkicowaną ołówkiem, a co innego gotową na szkle. Wszystkie są unikatowe i nawet gdybym bardzo chciała żadna kolejna nie będzie już taka sama. Tworzę tak, jak czuję, dlatego jeśli ktoś mnie prosi o wierne odtworzenie dzieła innego artysty, to odmawiam, bo jaka jest przyjemność kopiować coś, co już wcześniej zrobiono. Poza tym moje projekty są wielofunkcyjne, można z nich pić, używać jako świecznika, wazonu albo misy na owoce, słodycze czy bibeloty. Ale też powiesić na ścianie jako obraz. Nic, co powstało ze szkła, nie jest mi obce, a dzięki zdobieniom nabiera nowego wymiaru.
Skąd zainteresowanie akurat tą formą ekspresji?
– Samo przyszło. Większość członków mojej rodziny jest uzdolniona artystycznie, przy czym każdy na swój własny sposób. Rodzice świetnie śpiewają, tata jest dobry w rysunku technicznym, a razem z mamą wielokrotnie wygrywali konkursy tańca. Ba, startowali także w rajdach samochodowych, zajmując nawet trzecie miejsce małym fiatem w mistrzostwach województwa śląskiego. Z kolei moja siostra zwiedzała świat jako modelka.
Ja byłam bardzo ciekawskim i energicznym dzieckiem. Ciężko było mi usiedzieć w domu, znacznie bardziej wolałam zabawy na powietrzu. Łapanie żab, chrabąszczy, trzmieli, myszy – wszystkie te stworzenia lądowały potem z wielkim entuzjazmem w naszej kuchni, którą traktowałam jako centrum dowodzenia. Można sobie wyobrazić miny rodziców na widok takich niespodzianek.
Sporo czasu spędzałam też z ołówkiem, a raczej kredą w ręku. Zdarzało się, że tą ostatnią malowałam ściany w pokojach, głównie za drzwiami, żeby domownicy zbyt szybko nie odkryli tej twórczości. Oj, nie mieli ze mną łatwo. Z czasem pojawił się pomysł usystematyzowania moich artystycznych zainteresowań i rozwijania ich pod czyimś fachowym okiem, dlatego jako 13-latka zapisałam się na kółko plastyczne w Domu Kultury w moich rodzinnych Boguszowicach. Pojawiłam się tam jednak tylko dwa razy, jako że próba narzucenia innego stylu rysowania zupełnie nie przypadła mi do gustu i wolałam pozostać przy swoim.
W tym okresie fascynowałam się fantastyką, rysowałam różne mroczne postacie, zwierzęta, portrety, kwiaty. Bardzo lubiłam twórczość Zdzisława Beksińskiego, a także czeskiego grafika i malarza Alfonsa Muchy. Po ukończeniu liceum ogólnokształcącego planowałam kontynuować naukę na Akademii Sztuk Pięknych, jednak ostatecznie zdecydowałam się pomagać w rodzinnym biznesie przy prowadzeniu pubu. Pracowałam także w sklepie ze sprzętem gospodarstwa domowego i jako masażystka w salonie kosmetycznym, natomiast późnymi wieczorami oddawałam się swojej artystycznej pasji, cały czas szukając czegoś, co pochłonęłoby mnie bez reszty. Przeglądałam specjalistyczne czasopisma, odwiedzałam galerie, ale dopiero przypadkowa wizyta w sklepie plastycznym, gdzie kupowałam prezent dla córki, odkryła przede mną nowe perspektywy.
???
– Malowanie na szkle! Od razu wiedziałam, że to jest to, jednak ponieważ nie znałam nikogo, kto mógłby mnie w tym podszkolić, sama, krok po kroku, metodą prób i błędów, pracowałam nad własną techniką. Na początku używałam zwykłych żelówek dla dzieci, ale po pół roku przerzuciłam się na przezroczyste i trwałe profesjonalne farby witrażowe. Co prawda nie należały one do tanich, a i paleta kolorów nie była wówczas zbyt szeroka, ale malowanie na szkle stało się moim światem i odskocznią od codziennych problemów. Powstawało coraz więcej prac, które trafiały do rodziny, znajomych, a z czasem też osób, które same się do mnie zgłaszały.
Nie przerwał tego wyjazd na Wyspy.
– Powiedziałabym, że nawet zintensyfikował. W 2007 roku razem z dwiema córkami wyemigrowałam z Polski do Irlandii, a konkretnie do Wexford, gdzie pracował mój ówczesny mąż. Miało być tylko na wakacje, ale ostatecznie zostaliśmy na stałe. To małe, urocze miasteczko z bogatą historią, dla mnie idealne, jako że nie wyobrażam sobie życia w wielkiej aglomeracji. Nie znałam angielskiego, więc zapisałam się na kurs językowy, a kiedy kobieta prowadząca zajęcia dowiedziała się o mojej artystycznej pasji poprosiła, żebym uczyła malowania na szkle osoby starsze. Oczywiście, zgodziłam się i bardzo miło wspominam tamten okres, dzięki któremu poczułem nowy wiatr w żagle. Z czasem moje prace zaczęły trafiać do lokalnych sklepów z pamiątkami, dostałam też zaproszenie do udziału w Wiosce Świętego Mikołaja w Waterford, gdzie rokrocznie w okresie Świąt Bożego Narodzenia prezentowane jest polskie rękodzieło. Znakomita inicjatywa, w której uczestniczą kreatywni ludzie pochłonięci swoimi pasjami, dlatego zawsze czuję się tam jak w domu.
Bardzo miło wspominam też udział w wystawie w Murrintown, gdzie znalazłam się trochę przez przypadek. Organizatorzy wypatrzyli moje szkło na jednym z kiermaszów, zadzwonili i nasza współpraca trwa do dziś, czyli 10 lat.
Muszę też wspomnieć o niezwykłym wydarzeniu, jakim jest Opera Festival Wexford. Odbywa się on w październiku i trwa tydzień, a w tym czasie artyści przejmują klucze do miasta świętując i prezentując swoją sztukę.
Jest duże zainteresowanie twoją twórczością?
– Całkiem spore. Dla wielu Irlandczyków to, co robię, jest nowością, ponieważ dotychczas zazwyczaj spotykali się ze szkłem witrażowym, znanym z kościołów, ewentualnie widywali kawałki barwionego szkła, które wykorzystuje się w drzwiach wejściowych do domów. Natomiast ja maluję na każdym rodzaju szklanej powierzchni – białej, kolorowej, zdobionej ornamentami, na wazonach, kieliszkach, butelkach, kuflach, pleksach itp.
Przez lata twój styl ewoluował.
– I to znacznie. Na początku, jeszcze w Polsce, moje prace były zachowawcze w formie, bardzo skromne, z niewielką paletą kolorów i prostymi liniami. Malowałam wówczas na kawałkach szkła, w których wcześniej mój tato wiercił dziurę, żeby można je było później zawiesić na ścianie. Następnie odkryłam antyramy, czyli szklane ramki do zdjęć, które okazały się strzałem w dziesiątkę – lekkie, z możliwością zawieszenia i tańsze od szkła. Systematycznie zwiększał się również stopień trudności moich projektów.
Pandemia koronawirusa wpłynęła na sytuację artystów.
– Z pewnością, chociaż akurat w moim przypadku niewiele zmieniła, cały czas staram się funkcjonować tak, jak wcześniej. Może jedynie obecnie więcej pracuję zawodowo, w salonie Renault, przez co mam mniej wolnego czasu. Ale jak mówi stare porzekadło „dla chcącego nic trudnego”, więc w nocy, kiedy wszyscy domownicy słodko śpią, ja przekształcam moją kuchnię w pracownię, biorę pędzel i przenoszę się do innego świata.
Z tego, co zauważyłam, obecnie wielu artystów w swojej twórczości w taki czy inny sposób odnosi się do sytuacji związanej z pandemią. Siłą rzeczy nie są to zbyt optymistyczne wątki, natomiast ja nie ulegam tym nastrojom preferując tematykę, która nastraja pozytywnie. I, co bardzo mnie cieszy, moi klienci mają w tej kwestii podobne zdanie…