Siedzenie w domu (choć podobno ma się nam niedługo skończyć) ma swoje plusy. Ileż to się człowiek nasłucha, na przykład takiego radia! Od bladego świtu do późnego wieczora. A słuchać warto, bo radio, jak powszechnie wiadomo, jest stale uważane za „mądrzejsze” od telewizji. Przynajmniej u nas w domu trwa taka opinia. Przerzucam się więc z BBC na LBC, na Channel 4, do Polski (radio internetowe daje mi taką możliwość), wreszcie kończę na Classic FM, żeby sobie po całym dniu tego „gadania”… klasycznie odpocząć. Bywa i tak, jak stało się niedawno temu, że w radio „spotykam” dobrych londyńskich znajomych. Mój ulubiony James O’Brien z LBC, powiedział nagle tak: „my friend Lili Pohlmann said…” (tu nastąpiło przypomnienie radiowego spotkania z Lili, która wystąpiła w jego programie). No proszę, jaki świat jest mały!
Czasem i ja, jeśli temat mnie zainteresuje, dzwonię na podany numer i dorzucam swoje trzy grosze.
Ostatnio dorzuciłam Robertowi Elmsowi z BBC Radio London. W eter padło bowiem pytanie, czy pamiętamy jaka była pierwsza kupiona przez nas płyta, kiedy to było i jakiej słuchaliśmy wtedy muzyki. Ojej! Ależ miłe wspomnienie! Prehistoryczne coprawda, bo sięgające mniej więcej 1965 roku! Dla dzisiejszych małolatów to czasy nieomal dinozaurów (tak zresztą lubią o sobie mówić muzycy z tamtych pięknych lat, którzy stale śpiewają i grają… i to jak!!) Napisałam więc do Roberta Elmsa taki oto email (a niech się ucieszy, że jego audycji słucha przy klejeniu pierogów Polka w Shirley):
„Drogi Robercie! Oto krótka historia o tym, jak kupiłam swoją pierwszą płytę, za zawrotną sumę 18 złotych polskich, która pochłonęła większość mojego skromnego kieszonkowego, jakie wówczas dostawałam co miesiąc od Taty. Urodziłam się w latach 50 -tych w Polsce, w Łodzi. Mieście o ciekawej, choć niestety też tragicznej historii. Moim bezpośrednim sąsiedztwem (łódzkie Bałuty), były ulice, podwórka, zaułki, kamienice, które podczas II wojny światowej stały się najtragiczniejszym w Polsce gettem. Po wojnie pobudowano tam nowe bloki, ale stale pełno było (i jest nadal) starych kamienic z klatkami schodowymi pomalowanymi na olejno „w szlaczek”, z drewnianymi schodami zapadniętymi pośrodku (od wiecznego po nich dreptania), z podwórkami, gdzie do ścian oficyn przytulają się ostatkiem sił, zapadające się w sobie komórki (na węgiel, kartofle i graty!) Jedna z okolicznych ulic miała ciąg małych sklepików, gdzie jeszcze wiele lat po wojnie sprzedawano tak zwane „mydło i powidło”. Rzeczywiście, kupić można tam było i kapustę kiszoną z beczki, i śledzie, i bułeczki „dupki” (z „przedziałkiem” po środku), i garnki, i sznurek, i wiadra, i wełniane skarpety, i różowe damskie majtki z nogawką (z gumką, która stale pękała), i kapcie-klapki z wojłokowym wkładem, berety „z antenką”, i wodę sodową w szklanym syfonie .
W takim to sklepiku, pani Henia sprzedawała wyjmowane z pudełka po butach, plastikowe pocztówki grające. Obiekt naszych ówczesnych marzeń! To tam właśnie kupiłam swoją pierwszą pocztówkową płytę Beatlesów – „Michelle”. Mój ty Boże! Co to był za cudny dzień! Wyskubałam z piterka (tak się u nas mówiło na portmonetkę) te uciułane 18 złotych, i stałam się szczęśliwą właścicielką pocztówki z nagraniem. Mróz był siarczysty, minus 20 stopni, tramwaj właśnie uciekł, więc wracałam do domu na piechotę, modląc się, żeby na lodzie nie „wywinąć orła” i nie tyle nie stłuc, co nie wygiąć tej wymarzonej płyty. Pół podwórka zleciało się słuchać beatlesowej „Michelle”, odtwarzanej na małym adapterze firmy „Bambino”. Kłóciliśmy się o to, czy ta „Michelle” to dziewczyna… czy może to jednak chłopak… Michał? Znajomość angielskiego (czy francuskiego) nie była wtedy jeszcze powszechna (zmuszano nas za to do nauki języka rosyjskiego!) Przyjechałam do Anglii w 1976 roku. Mam córkę i dwóch wnuków. Żyją tu zupełnie innym życiem, a moje opowieści o pocztówkowej płycie i adapterku „Bambino”, są dla nich tak samo „starożytne” jak bajki Ezopa. A dla mnie to tak…., jakby to było wczoraj! Z serdecznym pozdrowieniem, Ewa”.
Myślę, że dla Roberta Elmsa z BBC, takie opowiadanie z czasów „żelaznej kurtyny”, musiało być jednak dość egzotyczne.
Pocztówki dźwiękowe odtwarzające muzykę, to jeden z fenomenów PRL-u, i jedyny w całym tak zwanym „bloku wschodnim” przykład prywatnego przemysłu płytowego. Jakość nagrań była niska, za to cena jak dla nas wtedy, wysoka. Ale co tam! Najważniejsze, że od razu można było sobie kupić przeboje z czołówki zachodnich list. Słuchaliśmy więc nie tylko „Z siedmiu dziewcząt z Albatrosa tyś jedyna”, czy „Chłopiec z gitarą byłby dla mnie parą”, ale także Elvisa Presleya, Rolling Stonesów, czy Beatlesów właśnie. Płyty te tłoczyły prywatne małe zakłady, często rodzinne, jak choćby ten pana Henryka Jaroszewskiego w Białogardzie koło Koszalina (bardzo popularny). Można było te pocztówki niby wysyłać do kogoś: „kochanej cioci Gieni – bratanek”, albo „Beatko, kocham Cię, Twój Józek”, ale właściwie nikt tego nie robił. Zbieraliśmy te pocztówki z nabożeństwem i tańczyliśmy do nich na prywatkach.
„Bambino” produkował od 1963 roku, zakład Fonica w Łodzi, i ten cud techniki teraz „idzie” na e-bayu za niezłe pieniądze. Ludzie kochają starocia, a rzeczy wyprodukowane w tamtych latach należały do tych, które określało się „gniotsa nie łamiotsa” – czyli nie do zdarcia! Nostalgię do dawnych nagrań pocztówkowych poczuł w czasach obecnego Covidu Aleks Kolkowski, brytyjski muzyk, kompozytor i fonograf, który poprowadził ostatnio warsztat „Sonic Futures Project” w National Science & Media Museum w Bradford. Używając urządzenia „Cartavox” – skonstruowanego w Niemczech przez Dr. Rudolfa Wobsera (w 1956 roku), odtworzył pocztówki dźwiękowe w „starym stylu”. W warsztatach brali udział entuzjaści z Wielkiej Brytanii, Singapuru, Włoch i Turcji.
No proszę! Stare „dinozaury” wracają jak widać do łask. Chyba trzeba będzie ze strychów odgrzebać nasze adaptery „Bambino” i położyć na nich skrzypiące płyty pocztówkowe? Tylko czy ktoś je jeszcze ma?!
Ewa Kwasniewska.