20 maja 2021, 09:00
Konsul, gdańszczanin
Zawsze uśmiechnięty, pogodny, pełen optymizmu i projektów na przyszłość. Szybko nawiązujący kontakty z ludźmi, znakomity organizator, co owocowało tym, że pełnił szereg bardzo różnych funkcji. Człowiek wielkiej kultury, wiedzy i energii. Mógłby swoim życiorysem obdarzyć kilka osób. Trudno jest mi pisać o nim w czasie przeszłym.

Jacka Starościaka poznałam, gdy był konsulem generalnym w Londynie. W jego życiu Londyn był krótkim, zaledwie dwuletnim epizodem. Jednak znajomości, jakie wówczas zawarł przetrwały lata. Także nasza przyjaźń. W przeciwieństwie do swojego poprzednika, który najchętniej zamykał się w urzędniczych problemach, Jacek i jego żona Dorota byli obecni na wszystkich wydarzeniach ważnych z punktu widzenia „polskiego” Londynu. Mówiło się nawet, że Jacek Starościak jest raczej konsulem emigracji niepodległościowej, a nie III RP. W kalendarzu konsula najtrudniejszym miesiącem był styczeń – emigracyjne „Opłatki” organizowało wiele polskich organizacji. Starościakowie starali się być na wszystkich, czasem czterech w ciągu dnia. A kiedy przychodziło do śpiewania kolęd głos Jacka wybijał się ponad inne.

Nie chciał opuszczać Londynu. Musiał. Tworzono wówczas stały sekretariat Rady Państw Morza Bałtyckiego z siedzibą w Sztokholmie i właśnie Jackowi powierzono funkcję sekretarza tej organizacji. Nie było w tym nic dziwnego – kilka lat wcześniej zainicjował powołanie Związku Miast Bałtyckich z siedzibą w Gdańsku. Jak mówił, nie mógł odmówić ministrowi spraw zagranicznych, zwłaszcza takiemu ministrowi. Był nim wówczas Bronisław Geremek. Później przyszła praca w Departamencie Unii Europejskiej i Obsługi Negocjacji Akcesyjnych MSZ, a przez ostatnie lata w banku Pekao SA, gdy prezesem zarządu był Jan Krzysztof Bielecki.

Wspaniała kariera. Zapewne Jacek nie oczekiwał, że tak potoczy się jego życie, gdy kończył studia na wydziale elektroniki, ani gdy pracował jako adiunkt w Instytucie Morskim, z którego odszedł po wprowadzeniu stanu wojennego, gdyż jako przewodniczący zakładowej „Solidarności” wsparł strajkujących. Przystań znalazł w Wydawnictwie Morskim. Do elektroniki już nie powrócił. Jak mówił, po latach przerwy był już tylko „historykiem” tej dziedziny, w której w ciągu kilku lat dokonały się ogromne zmiany.

Dzięki temu, że praca w wydawnictwie nie była jak na jego temperament zbyt absorbująca zajął się działalnością społeczna. Jako człowiek głęboko wierzący, ale nie z „zakonu” księdza Rydzyka, pomagał w gdańskim duszpasterstwie, organizował Klub Inteligencji Katolickiej. Po wyborach w 1989 został dyrektorem wojewódzkiego biura poselsko-senatorskiego Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego. W 1990 uzyskał mandat radnego z listy Komitetu Obywatelskiego „Solidarność” Wrzeszcz-Północ, i wkrótce został prezydentem Gdańska wybranym demokratycznie – zgodnie z ówczesną ordynacją – głosami Rady Miasta. Gdy prezydentem został Lech Wałęsa, Jacek przeniósł się do Warszawy, do kancelarii prezydenta. Odpowiadał m.in. za organizację wyjazdów zagranicznych prezydenta, za jego korespondencję zagraniczną i wizyty w Polsce delegacji rządowych innych państw

Jacek miał ogromną umiejętność godzenia ludzi o różnych przekonaniach. Nie oznacza to, że nie wyrażał swoich poglądów. Stawał zawsze po stronie prawdy, kierując się zasadami katolickiej nauki społecznej. To powodowało, że w niektórych momentach potrafił powiedzieć „nie” i podjąć trudne decyzje. Zrezygnował z funkcji prezydenta Gdańska, gdy uznał, że konflikty partyjne były ważniejsze dla radnych niż dobro miasta. Odszedł z kancelarii prezydenta RP w wyniku konfliktu z Mieczysławem Wachowskim, szefem kancelarii. Zachował wiele uznania dla Lecha Wałęsy, z którym często latał samolotem, kiedy obaj wracali do rodziny mieszkającej w Gdańsku. Nie oznacza to, że był bezkrytyczny wobec prezydenta – widział jego wady i słabości. 

Po przejściu na emeryturę Jacek znalazł nową pasję – został członkiem Sopockiego Klubu Morsów. Z „morsami” jeździł po świecie –brał udział w zimowym pływaniu w Finlandii, Estonii, Chinach, Argentynie. Co dwa lata przyjeżdżał do Londynu, gdzie brał udział w zawodach na najstarszym odkrytym basenie Tooting Lido. Wtedy spotykaliśmy się. Siedziałam na trybunie obok trzęsącego się z zimna Jacka. Chyba nie był najlepszym pływakiem, ale zdobywał medale w kategorii najstarszych uczestników zawodów. Dwa lata temu powiedział, że jest to jego ostatni udział w londyńskiej imprezie – uważał, że organizowanie całej grupy było zbyt dużym wysiłkiem jak na jego wiek. W dodatku starał się pokazać swoim „morsom” nie tylko najważniejsze zabytki miasta, ale i kawałek polskiego Londynu, a więc zabierał ich do POSKu i Instytutu Polskiego i Muzeum im. gen. Sikorskiego. Nie wierzyłam, że Jacek zrezygnuje z kolejnego przyjazdu. W tym roku zawody nie odbyły się z powodu pandemii.

Przed kilku laty Jacek wydał książkę „Wspomnienia gdańszczanina”. To opowieść o jego życiu rodzinnym i publicznym. Kończy się w momencie przyjazdu do Londynu. Wiem, że pracował nad kolejnym tomem. Czasem prosił mnie o pomoc w rozszyfrowaniu osób na zdjęciach, a także jeśli chodzi o szczegóły dotyczące Wielkiej Brytanii. Był, jak zwykle, perfekcjonistą. Nie wiem, czy pracę dokończył.

W Jacku było coś z małego chłopca, skorego do żartów. Pamiętam, że przed laty opowiadał kiedyś o zabawach z kolegami w wojny ołowianych żołnierzyków. „Robiliśmy okopy z dywanu” – mówił z entuzjazmem i rzucił się na podłogę, by ku zgrozie gospodarzy spotkania pokazać jak należy układać dywan, by przypominał pole bitwy.

Rok 2021 zaczął się chorobą. Ostatnie dwa miesiące Jacek i Dorota spędzili w ośrodku rehabilitacyjnym. Miałam nadzieję, że następuje poprawa, gdy planowano powrót do domu. Nagle nastąpiło pogorszenie. Jacek Starościak mimo ogromnych wysiłków lekarzy zmarł 8 maja.

Katarzyna Bzowska

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_