Aleksandra Podhorodecka
Rodzice nasi – Maria i Jędrzej – poznali się na Helu. Mama pochodziła ze Lwowa, ojciec mieszkał w Warszawie, jednak poznali się na latarni morskiej na Helu. Uczestniczyli w wycieczce na półwysep zorganizowanej podczas zjazdu Narodowców w Gdyni. Zapoczątkowanie przyjaźni, która w szybkim czasie doprowadziła do miłości i małżeństwa, nie było łatwe, biorąc pod uwagę odległość jaka dzieliła młodych oraz surowe wychowanie Marysi. Ojciec jednak, już na Helu, podjął postanowienie, że ta świeżo poznana panienka zostanie jego żoną. Systematycznie i wytrwale dążył do celu i dopiął swego. Młodzi pobrali się w 1931 roku i spędzili razem 61 lat mimo wojny, rozłąki, okupacji i wcale niełatwego życia na emigracji.
Potomkowie naszych rodziców – a jest ich obecnie 104 – utrzymują stały kontakt, choć życie rozrzuciło ich po świecie i co cztery, pięć lat urządzają w Polsce spotkanie/zjazd całej rodziny. Spędzają wtedy parę dni razem i odświeżają przyjaźnie.
Właśnie zakończyliśmy piąte już z kolei takie rodzinne spotkanie. Odbyło się ono w Szczutowie, niedaleko Gdańska. Hotel, właściwie ośrodek turystyczny, położony na Mierzei Wiślanej, przyjął całą naszą rodzinę – w sumie 162 osoby – stwarzając nam wspaniałe warunki: komplet pokoi, pełne wyżywienie, dwie pływalnie, sale konferencyjne, plac zabaw, boiska, grill i przytulne zakątki na wieczorne Polaków rozmowy. Nie wiem czy oni byli zadowolenia z naszego pobytu (!) ale nam tam było bardzo dobrze.
Ponieważ hasłem tegorocznego spotkania był powrót do korzeni, to praktycznie biorąc wszystkie zajęcia organizowane – przez nas i dla nas – były związane z życiem naszych rodziców. Stąd wybór miejsca – nad morzem i względnie blisko Helu gdzie rozpoczęła się ich przygoda życiowa. Program spotkania był bardzo bogaty, choć od zjazdu do zjazdu obiecujemy sobie, że musimy zostawić więcej czasu na po prostu bycie razem. Nie wychodzi. Tyle jest ciekawych pomysłów i prężnych organizatorów w naszym klanie, że trudno jest wszystko pomieścić w czterodniowym spotkaniu. Nad całością organizacji – a jest tego naprawdę bardzo dużo – czuwają trzy warszawskie kuzynki, wnuczki Marii i Jędrzeja, które związały swoje losy ze stolicą. Razem zjeżdżają Polskę szukając odpowiedniego lokum, podpisują umowę, omawiają program, przydzielają pokoje, ustalają menu, witają i żegnają uczestników biorąc na siebie całą odpowiedzialność za sukces zjazdu. To ogromne wyzwanie, z którego wywiązują się doskonale. I wszyscy – przyjeżdżając na gotowe – wdzięczni im jesteśmy za ten trud, bo bez ich pracy spotkania by nie było.
Głównym punktem tegorocznego programu była wycieczka na Hel. Trzeba było wynająć autokary, statek, zaplanować cały dzień. Podróż statkiem przez Zatokę w piękny, słoneczny poranek była bardzo sympatyczna. Cały statek dla nas; miła załoga; zainteresowane dzieciaki i przyjazna atmosfera dodawały atrakcji. Na Helu, kto miał siły i energie powędrował do latarni i wspiął się na jej szczyt aby w pełni przeżyć pierwsze momenty spotkania naszych przodków i nacieszyć się widokiem na zatokę, wioskę i widoczny w oddali Gdańsk. Wprawdzie oryginalna latarnia została wysadzona w powietrze podczas wojny przez samych Polaków, aby utrudnić Niemcom kontrolę nad wybrzeżem, na jej miejscu zbudowano kolejną, bardzo potrzebną dobijającym do polskiego wybrzeża statkom. Ci mniej energiczni podziwiali widoki z portowych kafejek popijając kawę czy jedząc smaczne lody. Na kąpiel w morzu zabrakło czasu. Zwiedzanie Starówki w Gdańsku było wisienką na torcie ubogaconą postojem przy Dworze Artusa i fontannie Neptuna, obowiązkowym punktem zwiedzania Gdańska!
Wycieczka na Hel była bardzo udana, jednak na naszych zjazdach rodzinnych najważniejszym elementem jest po prostu przebywanie razem: wspólne posiłki, wieczorne spotkania w mniejszym gronie, tańce, śpiew i popijanie. Pogoda była ładne przez cały czas więc największym powodzeniem cieszyło się polskie piwo! Organizując imprezę na taką skalę nie można liczyć na to, że ta radość z przebywania razem zaspokoi potrzeby wszystkich, a przecież rozpiętość wieku była bardzo duża – 90 lat do sześciu tygodni! Dlatego z góry planowane są różne zajęcia integracyjne, które nie są obowiązkowe – jesteśmy przecież na wakacjach i mamy wolną wolę – ale gromadzą większość uczestników, którzy z wielkim entuzjazmem angażują się w proponowane zajęcia. A było ich sporo, mamy przecież rodzinę przedsiębiorczą, pomysłową i artystycznie utalentowaną! Nie mówiąc o bardzo szerokiej gamie zawodów, które pokrywają cały wachlarz umiejętności, profesjonalizmu i odpowiedzialnych stanowisk.
Pierwszym wydarzeniem zjazdu – po oficjalnym otwarciu i powitaniach – był turniej chodzonej (ze względu nas rozpiętość wiekową) piłki nożnej. Na otwarcie każdy przybył w odpowiedniego koloru koszulce – zależnie od zainteresowań, temperamentu, zdolności, bo takie otrzymaliśmy instrukcje przed zjazdem (ja, na przykład, miałam koszulkę szarą – organizator) ale potem każdy otrzymał granatową koszulkę zjazdową w której występował na wspólnych zajęciach. Dzień otwarcia zjazdu był wyjątkowo upalny – termometr wskazywał temperaturę ponad 30 stopni Celsjusza – toteż turniej piłki był dość męczący, niemniej rywalizacja była ostra i zawzięcie walczono o puchar.
Tego samego wieczoru miała się odbyć zabawa – nasz (tzn. męża i mój) wieczór rocznicowy, bo obchodziliśmy w tym roku 60-lecie małżeństwa. Aby nadać wieczorowi uroczysty ton rozpoczęliśmy imprezę eleganckim polonezem. A kto go tańczył? Najstarsze pokolenie, siedem sióstr, w długich pastelowego koloru sukniach i towarzyszący im partnerzy, w strojach ułańskich. Spytacie Państwo: skąd te stroje? Kto przewiózł w walizce czaka ułańskie, długie suknie, szale, rękawiczki, nawet kwiaty wpięte w siwe włosy? Pisałam przecież, że mamy przedsiębiorczą rodzinę, która w takich nadzwyczajnych sytuacjach cuda działa. Jedna siostra poszyła stroje dla pań, spinane na miejscu agrafkami(!). A czaka? Wykonane z tektury w Hiszpanii przyjechały ‘flat-packed’ do Sztutowa, gdzie trzeba było je naprędce spiąć spinaczem. Efekt był naprawdę rewelacyjny! A że tancerki stare? Miałyśmy za to młodszych partnerów – mężów, synów, wnuków. Bawiła się cała sala, łącznie z orkiestrą, która przygrywała nam do tego poloneza.
Mieliśmy tego wieczoru przyjemność goszczenia na naszym przyjęciu pani Moniki Panasiuk, byłą konsul RP z Londynu, która swą osobą reprezentowała nasze grono londyńskich przyjaciół, których bardzo mi było brak tego wieczoru.
Mamy w rodzinie sporo małych dzieci, jedna więc z sióstr postanowiła, że podczas zjazdu nauczy je Krakowiaka i Trojaka. Taniec maluchów jest zawsze uroczy, jednak efekt jest dużo większy gdy mali tańczą w strojach ludowych. Trzeba więc było wszystkim dzieciom stroje zorganizować! I znowu wymagało to dużo wysiłku i przedsiębiorczości. Kompletowane w Londynie – szyte, haftowane, dopasowywane – powędrowały do Szczutowa przesyłką transportową i czekały tam na nasz przyjazd. I dzieciaki, pięknie się prezentujące, zachwyciły wszystkich swoim tańcem, choć miały zaledwie dwie krótkie próby. Ile to można zdziałać, trzeba tylko chcieć! Po występie stroje powędrowały do Londynu tą samą drogą i przydadzą się dzieciakom w szkole sobotniej!
Bardzo ciekawym punktem programu był Escape Room (pokój ucieczki) przygotowany przez kolejną siostrę i jej rodzinę, a oparty na doświadczeniach wojennych naszego ojca. Dostał się on do niewoli zaraz na początku wojny i spędził następnych sześć lat w obozach jenieckich regularnie z nich uciekając. Miał tych prób ucieczek bardzo wiele ale sześć razy udało mu się opuścić obóz i przy jednej okazji spędził nawet kilkanaście dni na wolności. Był pierwszym więźniem w obozie w Colditz, założonym dla szczególnie innowacyjnych więźniów, którzy regularnie uciekali z innych obozów. Niemcom nie przyszło na myśl, że umieszczenie tylu tęgich głów w jednym obozie zaowocuje wyjątkowo oryginalnymi ucieczkami. I tak się właśnie stało! Nasz zjazdowy Escape Room był równie innowacyjny. Były tam szyfry, i pisane niewidocznym atramentem informacje, tunel, Enigma, Bletchley i Colditz. I kolejne zespoły, a było ich przecież bardzo dużo i zabawa ta trwała prawie cały dzień, miały zaplanować ucieczkę z obozu opierając się na zakodowanych w rozmaity sposób informacjach. Przekrój wiekowy i językowy uczestników był szeroki i współpraca w zespole nie zawsze łatwa (!) – a na tym polegała skuteczność działania – toteż mało komu udała się ucieczka ale pomysł był świetny i bardzo precyzyjnie przygotowany, przysparzając nam wiele emocji.
Niedzielny wieczór przygotowany był przez rodzinę warszawską. Była to mała lekcja historii, szczególnie cenna dla młodszych uczestników zjazdu. Byli więc polscy władcy, naukowcy, politycy, laureaci Nobla; wszyscy w strojach odpowiednich do danej epoki. Był też i św. Jan Paweł II, Jego kazanie i piosenki nawiązujące do naszych rodziców, naszego wychowania i radości związanych ze zjazdami. Opuszczaliśmy salę ze łzami w oczach. Mamy za co dziękować!
Innego dnia mieliśmy bieg po hasłem ‘Z Helu do Tottenham’. Można było iść, biec względnie jechać rowerem i skomasowane w ten sposób kilometry (z małymi bonusami) przeprowadziły nas skutecznie z Helu do Tottenham w Londynie, gdzie rodzice osiedli po wojnie i gdzie zakończyli swój żywot. Był również kominek harcerski, lekcja tańców irlandzkich, wieczór Karaoke i przez ‘Hiszpanię’ przygotowana ucieczka łodzią ratunkową na której była ograniczona ilość miejsc i miejsce to trzeba było sobie ‘wypracować’ różnymi konkursami.
Była też kąpiel w Bałtyku w wyjątkowo wietrzny dzień, kiedy fale morski rozbijały się o brzeg, a kąpiel starszych pań w takich warunkach była szaleństwem!
Cóż, te cztery pełne dni przeleciały bardzo szybko i trzeba było opuszczać gościnne progi ośrodka w Sztutowie. Jakie mamy my, najstarsze pokolenie, ogólne wrażenia ze zjazdu? Cieszy nas fakt, że uczestnicy, rozsiani po całym świecie, zjeżdżają właśnie do Polski na takie spotkania. Identyfikują się w ten sposób z polskością, choć nieraz ich życie codzienne niema zbyt wielkiej łączności z tą polskością. W tym roku baliśmy się, że kolejna fala wirusa wstrzyma nam możność spotkania; że szalejące strajki, kasowanie lotów, bałagan na lotniskach przeszkodzą różnym członków w podróży, a jednak dojechaliśmy wszyscy zdrowo i na czas i nie było problemów z powrotami. Hotel, mimo stale rosnących cen, nie podniósł nam stawki i zmieściliśmy się w pierwotnej sumie.
Wdzięczni jesteśmy, że mamy taką dużą, zgraną rodzinę, która chce się spotykać i spędzać czas razem. Razem się bawić, rozmawiać, dyskutować, modlić się (była codzienna msza św.) i po prostu ‘być’!
Jeden z młodszych angielskich uczestników – przecież mamy takich w rodzinie – zapytany przed zjazdem przez kolegów w pracy: co wy tam będziecie robić? (Najwyraźniej dziwiła ich myśl, że kolega może chcieć z tak liczną rodziną spędzać swoje, ograniczone czasowo przez pracę, wakacje) – odpowiedział im: podczas zjazdu jest jedzenie, picie, zabawa, tańce, rozmowy i …Bóg. Słowa te potwierdziły się zaraz pierwszego dnia. Siostra zakonna, w habicie, w bramce podczas rozgrywki piłki nożnej, a za nią kibice z kuflami piwa w ręku! Holy goalie!