W Edynburgu sezon teatralny w pełni. Powiedzieć, że Fringe to największy festiwal sztuk performatywnych na świecie, to nie powiedzieć nic. Fringe to istne teatralne szaleństwo! Bo ile można spodziewać się spektakli na tego typu wydarzeniu, które trwa cały prawie miesiąc? Sto? Dwieście? Trzysta? Bo pięćset to chyba byłaby już przesada…? Otóż, nie. W ramach Fringe można zobaczyć 3703 przedstawienia (stan na 9 sierpnia, bo ta liczba stale rośnie, wciąż są zgłaszane nowe spektakle).
To nie błąd ani literówka. Słownie: trzy tysiące siedemset trzy. Tyle spektakli zostanie pokazanych od 4 do 28 sierpnia. Przy czym wiele z nich jest wystawianych więcej niż raz, niektóre nawet codziennie. Szybka arytmetyka wystarczy, aby zobrazować, z jaką potężną masą mamy do czynienia. Ciekawe, czy tym razem zostanie pobity rekord z 2019 roku, kiedy na festiwalowych deskach wystąpiono prawie 60 tysięcy (sic!) razy.
W tym miejscu warto wyjaśnić, że Fringe jest festiwalem inkluzywnym do granic możliwości. Praktycznie każdy, kto ma dobry (lub zły) pomysł i znajdzie venue (jedno z 286), aby go zaprezentować (oraz chętnych, aby im go pokazać) w zasadzie może to zrobić. Nie ma ścisłych kryteriów, ba, im bardziej nieszablonowy pomysł, tym lepiej. The sky is the limit! Ale taki artysta musi się liczyć z tym, że konkurencja jest przeogromna, bo obok małych jednoosobowych niezależnych projektów występują prestiżowe i nagradzane teatry z całego świata z całym zapleczem marketingowym.
Również definicja czym jest „show” jest bardzo szeroka. Mamy takie kategorie jak komedia, taniec, akrobatyka, cyrk, wystawy, instalacje, muzyka, występy dla dzieci, musicale, opera, opowieści, kabaret i różności. A kategoria „różności” (ang. variety) jak sama nazwa wskazuje jest bardzo pojemna. Może to być zabawny one-woman-show dla dzieci z wykorzystaniem pacynek i baniek mydlanych lub pokaz burleski z elementami gimnastyki artystycznej wyłącznie dla dorosłych, a może to być napisany przez nagrodzonego BAFT-ą scenarzystę dramatyczny musical o Lenie Zavaroni, w której rolę wciela się (i to z powodzeniem) mężczyzna.
Już nie wspomnę o wszystkich ulicznych występach, połykaczach ognia, jednoosobowych orkiestrach, dudziarzach i innych artystach, którzy nie załapali się do oficjalnego festiwalowego katalogu, a których performensy można oglądać na Królewskiej Mili na Starym Mieście, na St Andrews Square lub Princes Street Gardens. Ich obecność oraz obecność licznej otaczającej ich widowni powoduje, że przeciśnięcie się wąskimi chodnikami i uliczkami Edynburga graniczy z cudem (lub epizodem nerwicowym dla co wrażliwszych).
To niestety ciemna strona festiwalu. Z powodu natłoku wydarzeń i artystów oraz turystów chcących ich oglądać, dla mieszkańców życie w mieście staje się przez miesiąc nieznośne. Niektórzy ostentacyjnie wyjeżdżają z Edynburga na cały sierpień. Inni jak ognia unikają wizyt w centrum, gdzie dzieje się najwięcej. A jeszcze inni wertują rankingi spektakli, polują na tańsze bilety, rezerwują w ciemno z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem stoliki w knajpach, w których odbywają się koncerty na żywo, aby popławić się w tym „frindżowym” szaleństwie, aby potem przez długie zimowe miesiące mieć o czym opowiadać znajomym i rodzinie. Ale obiektywnie patrząc można stwierdzać, że miasto nie jest przystosowane do pomieszczenia takiego tłumu. W 2022 roku sprzedano 2 200 000 biletów (tak, tak, liczba zer się zgadza, ponad 2 miliony). Ceny hoteli są kilkukrotnie wyższe niż w jakimkolwiek innym okresie (ale i tak nie ma w nich wolnych pokojów). Podobnie jest z wypożyczaniem samochodów (ale te stoją w kilometrowych korkach). Taksówek nie ma, autobusy oraz jedyna linia tramwajowa pękają w szwach, nawet samoloty startują z opóźnieniem. Dodatkowo w zeszłym roku cieniem na festiwalu położył się strajk śmieciarzy, w wyniku którego całe miasto wręcz tonęło w śmieciach. Ale trzeba to przetrwać. Takie są koszty życia w Atenach Północy.
Ja zaliczam się do obu kategorii ludzi: entuzjastów festiwalu i jego przeciwników. Zdarza mi się narzekać na tłumy, ale podoba mi się to to szalone, roztańczone, rozśpiewanie, wrzące kolorami miasto, które jak nigdy przypomina mi Londyn (za którym niekiedy tęsknię).
Jak co roku w programie Fringe szukam polskich akcentów. A jest ich w tym roku kilka: monodram „Things To Do In Mull” z udziałem Polaka, Roberta Litwina, spektakl „Gusła” powstały na podstawie „Dziadów” Adama Mickiewicza, „Stabat Mater” Szymanowskiego w wykonaniu London Symphony Orchestra z polskimi śpiewaczkami oraz występy zespołu „Bangers”, której członkinią jest artystka o polskich korzeniach, Danusia Samal. Ale o tym wszystkim opowiem już w następnym numerze.
Magdalena Grzymkowska