Przyjechał do Anglii z głębokiego PRL-u roku 1970. Prosto z warszawskiego Teatru Klasycznego mieszczącego się w Pałacu Kultury i Nauki im. Józefa Stalina. Trzy lata studiował w Akademii Sztuk Pięknych, zastanawiał się nad medycyną, zdawał do łódzkiej filmówki, a ukończył Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Warszawie, skąd pochodzi. Niezwykłe są dzieje jego rodziny, która od pokoleń czynnie uczestniczyła w koronnych wydarzeniach swego czasu. Rodzina z solidnym korzeniem.
Z Januszem Guttnerem rozmawia Elzbieta Sobolewska
Zacznijmy jednak bez chronologii…
– Kręciliśmy „Wycieczkę w nieznane”. Brzezinka, 1967 rok, trawa po pas. Jestem tam z Rysiem Filipskim i Zdzisiem Leśniakiem, rozmawiamy. Światła są już ustawione, czekamy na rekwizytora stojąc przy małej kałuży, z której mam wygrzebać plastikowe fragmenty ludzkiej szczęki, a wygrzebuję autentyczne… Mieszkaliśmy w głównym obozie, gdzie przed wojną były koszary. Z okien naszego bloku można było widzieć szubienicę, na której powiesili Hessa. A z sąsiedniego bloku dochodziła muzyka i krzyki, bo nocowała tam szkolna wycieczka i miała zieloną noc. Z Rysiem Filipskim wieczorami braliśmy samochód, który był rekwizytem filmowym i jechaliśmy do Oświęcimia na piwo.
Czysty surrealizm. A gdzie chodziło się w Warszawie lat 60. po kolejnym przedstawieniu?
Bardzo często do „Kamieniołomów”, nocnego klubu naprzeciwko Bristolu, gdzie teraz jest restauracja Gesslerów. Był to porządny lokal z orkiestrą i dancingiem. Trzeba było uważać na barmana, bo była to spółdzielnia-ucho. Tak zresztą było z barmanami bardzo często. Schodziło się schodkami w dół, był parkiet, naokoło stoliki i orkiestra. Któregoś dnia naglę słyszę melodię, myślę sobie: jaka fajna. Poszedłem do orkiestry i pytam co to było? „I left my heart in San Francisco”, najlepsze w wykonaniu Tony Benneta. Kilka dni później znowu jestem w tym barze, schodzę na dół poszukać znajomych, orkiestra coś gra, wszyscy tańczyli, w pewnym momencie muzyka urywa się w pół taktu i zaczynają grać… „I left my heart in San Francisco”. Tak się odbywało za każdym razem. Kiedy w 1969 r. byliśmy ze spektaklem „Dziś do ciebie przyjść nie mogę” w Kijowie, po premierze zostaliśmy zabrani do najlepszego lokalu. Piętrowy, na samym dole był parkiet. Wchodzimy tam i słyszę, że grają melodię z „Doktora Żywago”, który był totalnie zabroniony. Podszedłem do balustrady, patrzę w dół i nagle melodia urywa się w pół taktu i leci… „I left my heart in San Francisco”. Grali chłopcy z Kamieniołomów, bo były wtedy dni polskie w Kijowie. W przedstawieniu „Dziś do ciebie przyjść nie mogę”, który opierał się na piosenkach partyzanckich, grałem ponad siedemset razy. Byliśmy z nim na tournee po Stanach Zjednoczonych, w Kanadzie, w Jugosławii, Lwowie, Moskwie i Leningradzie, a także w Berlinie, gdzie graliśmy przecież głównie dla niemieckiej publiczności.
Jakie życie wiódł młody aktor w Warszawie lat 60.?
Interesujące, dużo pracowałem. Kiedy próbowałem tutaj walczyć ze związkami zawodowymi o prawo wykonywania zawodu, przysłali mi z sekretariatu w teatrze, zaświadczenie w którym wyliczają, że grałem 1500 razy w dziewięciu różnych sztukach. Po teatrze szło się na próby do telewizji, albo do radia, a jeszcze czasem wpadł jakiś film. Pracowałem po dwanaście godzin dziennie. Istniała wtedy autentyczna kultura chodzenia do teatru. Niewątpliwie było to spowodowane również tym, że teatr mógł sobie pozwolić na więcej, niż film i jeszcze więcej, niż telewizja. Nie był środkiem masowego przekazu, cenzura nie byłam w nim więc tak ostra. Z drugiej strony trzeba pamiętać, że to były czasy Munka, Wajdy, Kawalerowicza, Kutza, Leszczyńskiego i wielu innych. Nasze kino było wówczas bardzo mocne, jak mówił Wajda: silne obrazem – bo słowo jest cenzurować łatwo, a obraz dużo trudniej.
Teraz kilka zdań o przodkach. Pański dziadek, Tadeusz Sułowski, był fenomenalną postacią
I dzisiaj niemal zupełnie zapomnianą. Zakładał Polskie Radio, był współtwórcą potężnego przedwojennego koncernu „Siła i Światło”, który zelektryfikował chyba ponad 20 procent całej Polski, to był fantastyczny facet, którego bardzo dobrze pamiętam, bo zmarł dopiero w 1952 r. To jego „dzieckiem” było EKD (Elektryczne Koleje Dojazdowe), z pięknymi wagonikami, które były produkowane w Preston, w Anglii. EKD bardzo przyczyniły się do rozwoju Podkowy Leśnej. Ukończył wyższe studia inżynierskie w Instytucie Technologicznym w Petersburgu i politechnikę w Charlottenburgu. Do końca I wojny światowej był dyrektorem łódzkiego oddziału Polskich Zakładów Elektrotechnicznych „Siemens”. Jawnie nie zgadzał się na niemieckie zabiegi germanizacji Łodzi, kiedy do niej wkroczyli. Został wybrany przewodniczącym Rady Miasta Łódź, przeforsował prowadzenie obrad po polsku, działał też w milicji obywatelskiej. Kilka faktów sprawiło, że wreszcie Niemcy wsadzili go na osiem miesięcy do więzienia, ale po trzech miesiącach wypuścili za kaucją, na którą złożyli się mieszkańcy Łodzi, zarówno Polacy, jak i Żydzi. Potem przyszła niepodległość i 5 grudnia 1918 roku, dzięki jego staraniom powstaje w Warszawie Spółka Akcyjna „Siła i Światło”, której był dyrektorem naczelnym, a od 1933 roku prezesem zarządu.
A w latach 20. w Europie szalała radiofonia. Do pańskiego dziadka przyszedł dr Zygmunt Chamiec z pomysłem na polskie radio
Chodziło o pieniądze i poparcie, a „Siła i Światło” to była potęga. Historyk polskiego radia pisał o moim dziadku, iż był trzecią osobą w państwie, która decydowała o kierunku rozwoju gospodarczego Polski. Otwarcia radia dokonał premier Skrzyński, Tadeusz Sułowski i Zygmunt Chamiec. Przemawiali po francusku, aby podkreślić międzynarodowość fal radiowych, które przecież nie mają granic. Moja mama miała trzech braci, najstarszy, Zygmunt Sułowski zginął w Katyniu. Znalazłem tabliczkę z jego imieniem i nazwiskiem, kiedy tam byłem. Jest piękny grób mojego dziadka na Powązkach, anioł stojący z rozłożonymi skrzydłami wymieniany zawsze we wszystkich przewodnikach. W latach 70ych mama poszła do kamieniarzy, aby wykuli napis, że Zygmunt Sułowski zginął w 1940 r. w Katyniu, pochowany symbolicznie. Podała datę, a to było wtedy dosyć niebezpieczne. Kiedy kamieniarz dowiedział się, co mama chce wykuć, powiedział że zrobi to, ale pieniędzy nie weźmie. Mama, w czasie Powstania Warszawskiego pracowała jako siostra PCK w obozie przejściowym w Pruszkowie, masę ludzi wyratowała z transportów. Wychowywałem się w głębokiej komunie, tej wczesnej, chyba najgorszej, ale za to większość moich nauczycieli to były jeszcze kadry przedwojenne i to miało swoje znaczenie. No ale dzieciom nie opowiadało się pewnych rzeczy, bo mogły im zaszkodzić. Mój dziadek od strony matki to był koszmarny kapitalista, a ona siedziała przed wojną w Londynie, kształciła się w Szwajcarii, znała języki, jeździła po Europie… to nie była przeszłość, którą wtedy należało się chwalić. Ale dziadków to w ogóle miałem udanych. Na przykład mój prapradziadek, kapitan Michał Guttner, był adjutantem generała Paca w Powstaniu Listopadowym.
A jak trafił pan do szkoły teatralnej?
Byłem trochę zagubiony, bo w ASP już nie studiowałem i nie wiedziałem co ze sobą zrobić. Siadam przy biurku i piszę list do mojej siostry, która pracowała jako inspicjentka w telewizji, zanim nie wyjechała do Włoch, gdzie ściągnęła ją ciotka. Piszę: Droga Zosiu, pomyślałem sobie, dlaczego nie miałbym pójść do szkoły teatralnej? Ty masz kontakty w telewizji, znałaś aktorów, może byś mogła któregoś mi z nich polecić, żeby pomógł mi przygotować się do egzaminu. List wysłałem. Budzę się na drugi dzień, sprawdzam pocztę, patrzę: list od Zosi. Zosia pisze tak: słuchaj, tak sobie pomyślałam, może byś tak poszedł do szkoły teatralnej. Znam różnych aktorów, mogłabym ci któregoś polecić. Często mieliśmy z Zosią takie sytuacje. Zajął się mną wtedy Józek Łotysz, młody, obiecujący aktor, amant, grał w pierwszej filmowej „Zemście” u Bohdziewicza rolę Wacława. Do PWST dostałem się za pierwszym podejściem, a moim opiekunem roku był Jan Świderski. Zajęcia były od dziewiątej, dziesiątej rano do szóstej wieczorem, potem szło się na górę i oglądało dyplom czwartego roku. Na pierwszym roku chodziłeś religijnie na każdy dyplom, więc człowiek spędzał w szkole cały dzień. Przed skończeniem PWST zagrałem u Janusza Nasfetera w „Niekochanej”.
A dwa lata później w „Wycieczce w Nieznane”. Z tym filmem kolejny raz pojechał pan na festiwal do Corku, był rok 1968, na tapecie: ostatnie wydarzenia polityczne…
To było zaraz po interwencji członków Układu Warszawskiego w Czechosłowacji. Irlandczycy wycofali zaproszenie Związkowi Sowieckiemu. Wszystkie demoludy poderwały się, że skoro Sowieci nie jadą, to oni też nie. Tylko dwa kraje się postawiły: Polska i Rumunia, bo wtedy Ceauşescu miał na pieńku z Breżniewem. Jak to było z naszym wyjazdem? Przeoczenie, czy nie, tego nie wiem. Pojechaliśmy we dwójkę, z Małgosią Niemirską i zaraz drugiego dnia po przyjeździe do Cork urządzają nam konferencję prasową. Nieco spięty czekam na pytania o Czechosłowację. A tymczasem serwują mi pytanie o antysemityzmie w Polsce. Mnie przymurowało, ale mówię: jaki antysemityzm? Popatrzcie na nasze filmy, na naszą kadrę reżyserską, na profesorów szkoły filmowej w Łodzi, przecież są w większości pochodzenia żydowskiego. Nie doświadczyłem u nas przypadków antysemityzmu, co było o tyle prawdą, że to, co wydarzyło się w Polsce w marcu, wynikało z rozgrywek wewnątrz partii. Drugie pytanie dotyczyło cenzury. Mnie się zdaje, odpowiadam, że w takiej czy innej formie cenzura istnieje wszędzie, ale jeśli popatrzycie na naszą twórczość filmową, to przecież jakoś dajemy sobie z nią radę. Trzecie pytanie: jak u was wygląda kwestia narkotyków. Tu już mogłem uśmiechnąć się szeroko, bo problem z narkotykami oficjalnie u nas nie istniał. Ludzie nie mieli na to pieniędzy, jeśli coś wtedy było, to w bardzo ograniczonym zakresie i właściwie to się o tym nic nie wiedziało. Wstała wtedy jakaś dziennikarka i mówi: no to widzę, że wy w tej Polsce nie macie żadnych problemów. Na co ja: jeśli pani myśli, iż jedyne problemy jakie może mieć naród to antysemityzm, cenzura i narkotyki, to my rzeczywiście nie mamy żadnych problemów. Sala wybuchła śmiechem i wtedy dopiero zaczęliśmy rozmawiać o filmie…
JERZY SUŁOWSKI
Janusz GUTTNER jest moim ciotecznym bratem – Jego Mama (Zofia) była siostrą mojego ojca i moją matką chrzestną.
W swoich słowach o dziadku, Tadeuszu SUŁOWSKIM, Janusz o jednym zapomniał, lub nie wiedział. Ja mieszkałem do 1971 roku w Łodzi. Otóż Dziadek, jako szef spółki „SIŁA i ŚWIATŁO” miał silną bardzo ideę –
elektrownie w Polsce powinny być w rękach kapitału polskiego ! (teraz, zapewne, w grobie się przewraca).
On wykupił jako pierwszą, elektrownię łódzką z rąk kapitału zagranicznego (chyba szwedzkiego). i dlatego, w cz\asach głębokiej komuny (na początku lat 50-ych) w organie KŁ PZPR, Głosie Robotniczym ukazał się artykuł o Dziadku zatytułowany „BURŻUJ – PATRIOTA” !!!!