31 grudnia 2013, 12:12 | Autor: Małgorzata Bugaj-Martynowska
Matka Polka na emigracji

Joanna i Katarzyna znają się od siedmiu lat. Są koleżankami, można by rzec przyjaciółkami, chociaż one nie szarżują słowem „przyjaźń” i uważają, że przyjaźni nie trzeba nazywać, bo albo czuje się wyjątkową wieź i zrozumienie z drugim człowiekiem, albo nie. Ważne dla nich jest to, aby sprawdzać się w przyjaźni, aby móc na sobie polegać i aby nie tylko „brać”, ale również umieć dzielić się tym, co mamy.

 Fot. Małgorzata Bugaj-Martynowska
Fot. Małgorzata Bugaj-Martynowska

 

Z czasem dołączyła do nich Ewelina. Wszystkie poznały się na Wyspach, na jednej z tzw. play group, na które przychodzą mamy ze swoimi małymi dziećmi. Spotkania odbywają się przed południem, od dwóch do czterech razy w tygodniu. Tak najczęściej zawiązuje się pierwsze znajomości zarówno wśród mam, jak i wśród dzieci. Niektóre z przyjaźni przetrwają lata. Wiele z nich jest początkiem wspólnych działań, żeby nie „oszaleć” – jak mówi Ewelina – odnajdując swój nowy dom na obcej ziemi.

– Kiedy ma się rodzinę, męża, dzieci i szereg powinności z tym związanych, to niewątpliwie jest się spełnioną kobietą, ale czas poświęcony rodzinie nie pozwala na poświęcenie samej sobie. Warto jest przyznać się przed samą sobą, że nie zawsze macierzyństwo i małżeństwo są dla nas całym światem, i po prostu mieć odwagę zrobić coś dla siebie, coś co się lubi. Wszystko można pogodzić, jeżeli ma się plan na bycie mamą i plan na siebie – mówiła Katarzyna.

 

Joanna i mgr inż. malarz pokojowy

Joasia przyjechała do Londynu w maju 2006 roku razem ze swoim partnerem, dzisiaj już mężem.

– Zatrzymaliśmy u kuzynki Maćka. To ona znalazła dla niego pracę. W Polsce Maciek skończył energetykę na politechnice, tutaj został malarzem pokojowym. Na początku pracował z mężem kuzynki, jednak z czasem otworzył własną działalność. Pracował od rana, często do nocy. I wszystko układało się zgodnie z planem: praca, wynajęty pokój, w weekendy pozwalaliśmy sobie na trochę szaleństwa i odkładaliśmy grosz do grosza, bo mieliśmy wrócić do Polski, wybudować dom i w końcu zacząć żyć jak ludzie – mówiła Joanna, która pierwszej swojej pracy na Wyspach nie wspomina miło. – Cóż pierwsza praca to oczywiście sprzątania, wiele Polek tak zaczyna. Nie znają języka, nie znają realiów życia w Londynie i szukają pierwszej pracy, zazwyczaj za pośrednictwem agencji – wyjaśniała Joanna. Tak było również w jej przypadku. Najpierw sprzątała biura, potem prywatne domy, a wieczorami uczęszczała na lekcje angielskiego w ramach ESOL…, aż w końcu zaszła w ciążę. – Urodziny córki zmieniły wszystko. Musiałam zrezygnować z pracy, Maciek pracował za to coraz więcej, wynajęliśmy samodzielne mieszkanie i całe dnie spędzałam z dzieckiem, bo Maciek organizował kolejne zlecenia. Na wiele nas było stać, ale muszę przyznać, że nie zawsze byłam szczęśliwą mamą. Brakowało mi wszystkiego co związane było z Polską, a najbardziej rodziny, przyjaciół, wsparcia i normalnej pracy, bo przecież w Polsce skończyłam historię na uniwersytecie – powiedziała Joanna. Jej życie zmieniło się kiedy za namową koleżanki wybrała się na tzw. play group’ę. Tam poznała inne Polki, ale zaprzyjaźniła się z Kasią. Miały dzieci w podobnym wieku i wspólną pasję… lubiły inne dzieci. Szybko porozumiały się w sprawie utworzenia czegoś na podobieństwo domowego przedszkola – takiego, w którym spotykałyby się mamy z dziećmi. Jedynie za ciasta i kawę trzeba byłoby zadbać we własnym zakresie. Wspólnie spędzony czas i wzajemne wsparcie miały być oczywiście za darmo…

 

Rodzina to ogromne poświęcenie…

– podkreślała Katarzyna, która wychowuje troje dzieci. Dwoje z nich chodzi już do szkoły, najmłodszy Bartek dwa miesiące temu skończył dwa lata. Katarzyna z każdym dzieckiem uczęszczała na play group. Zna je wszystkie w okolicy, ma nawet swoje typy. W dwóch pracowała jako woluntariuszka, a wszystko po to, aby zajmować się czymkolwiek innym, niż tylko wypełniać obowiązki domowe. Nie mogła wybierać w rodzaju podejmowanej pracy, bo musiałaby wynajmować do swoich dzieci nianię. Doświadczyła zresztą tego przez ponad dwa lata i uważa, że taka praca i życie rodzinne nie miały większego sensu. – Byłam nianią. Miałam tą przewagę, że przyjechałam na Wyspy z komunikatywnym angielskim. Szybko podjęłam pracę jako opiekunka dzieci. Najczęściej przy angielskich rodzinach. Zarabiałam krocie, czasami więcej tygodniowo od mojego męża. Nie był zadowolony (sic!). Często do pracy zabierałam swoje dzieci, ale były i takie dni, kiedy nie mogłam zabrać ich np. do kina, czy na party, na które wybierałam się tylko z angielskimi dziećmi, lub na wycieczkę do Paryża, na którą pojechałam razem z „moją” angielską rodziną, albo na narty w Alpy. Potrzebowali mnie do opieki oczywiście.  Takie „wypady” zdarzały się dość często. Bardzo fajne, ale nie dla kogoś, kto ma swoje dzieci. Pamiętam, jak musiałam jechać do pracy na dwie, trzy godziny wieczorem, aby ugotować dzieciom moich pracodawców kolację i poczytać im na dobranoc. Gdy wracałam do domu, moje córeczki już spały. Miałam wrażenie, że tracę to, co najcenniejsze – czas z moimi dziećmi. Zrezygnowałam z pracy, poznałam Joasię i moje życie odmieniło się – powiedziała Katarzyna.

 

„Domowe przedszkole

wszystkie dzieci i ‚mamy’ kocha…”

Chciałoby się powiedzieć, niemalże, jak w piosence, którą wiele polskich mam zna z dzieciństwa. Domowe przedszkole za darmo, a do tego grupa wsparcia, takie nieformalne biuro porad opartych na doświadczeniu, za darmo oczywiście, jak podkreślają założycielki przedsięwzięcia, bo dla nich najważniejsze jest bycie razem ze swoimi dziećmi, realizowanie swoich pasji i satysfakcja z dobrze wypełnionego czasu.

– Spotykamy się dwa razy w tygodniu u mnie i dwa razy u Joasi. Od kilku, miesięcy dołączyła do nas Ewelina, więc pewnie część przedszkola przeniesie się także do niej. Przychodzą do nas mamy z dziećmi – zazwyczaj znajome. Jest ich kilka, chociaż ostatnio pojawiły się dwie nowe osoby. Spędzamy czas z naszymi dziećmi, bawimy się z nimi, rozmawiamy, często też wspieramy się i wspólnie załatwiamy sprawy, z którymi nie zawsze każda z nas umie sobie poradzić indywidualnie, np. internetowe kursy dla mam, czy wizyty z dziećmi u lekarza, sprawy urzędowe. Uczymy też nasze dzieci literek, zapoznajemy je z pierwszymi czytankami, wymieniamy się ubrankami i doświadczeniami życiowymi, a także… robimy sweterki na drutach z wizerunkami dziecięcych bohaterów. Na Boże Narodzenie wspólnie mamy zamiar piec ciasta i robić świąteczne ozdoby  – anioły, wycinanki, papierowe bombki i materiałowe choinki – opowiadała Katarzyna.

Fot. Małgorzata Bugaj-Martynowska
Fot. Małgorzata Bugaj-Martynowska

Joanna i Katarzyna zapewniają, że jakość ich życia na emigracji uległa znacznej poprawie, nie czują się już tylko, jak same określają „matkami Polkami”, ale spełnionymi, szczęśliwymi kobietami. Problemem przestał być „wypad” na zakupy, czy wizyta u fryzjera lub lekcje angielskiego przed południem, bo jest z kim zostawić swoje dzieci. Uważają, że zawarte znajomości i wzajemnie niesione sobie wsparcie zaowocowały dobrem dla całych ich rodzin. – Jesteśmy mniej sfrustrowane, mamy dla siebie czas. Możliwe stało się możliwe – zapewnia Ewelina. Okazuje się, że możemy żyć w pewnym sensie tak, ja w Polsce mimo, że tutaj brakuje nam obecności rodziców i dziadków. Mogę liczyć na pomoc dziewczyn, kiedy planujemy z mężem wieczorne wyjście, bo któraś z nich zaopiekuje się moimi dziećmi. I na odwrót. Ufamy sobie, bo znamy siebie i potrzeby swoich dzieci. Na dodatek mamy przeszkolenie w zakresie udzielania pierwszej pomocy i certyfikaty o niekaralności oraz taki mały nieformalny grafik opiekowania się pociechami koleżanek. Nie nadużywamy go, ale świadomość takiej możliwości, bardzo ułatwia planowanie wydarzeń. Oczywiście nie dotyczy to Sylwestra, bo tą noc spędzają całe nasze rodziny u mnie w domu. Będzie szampan, party dla dzieci i dorosłych, ale najpierw wspólnie ugotujemy bigos, zrobimy sałatki i upieczemy szarlotkę. Jesteśmy umówione u Joasi w domu – powiedziała Ewelina.

Okazuje się, że czasami warto w inny sposób spojrzeć na swoje życie i wynikające z niego obowiązki, a kiedy pomysłów brak zawsze można połączyć siły i korzystając z cudzych doświadczeń spróbować na nowo odnaleźć swoje miejsce na ziemi. Nic przecież nie jest przesądzone, a życzliwi ludzie wokół nas. Joasia, Katarzyna i Ewelina mają głowy pełne pomysłów. W czerwcu zorganizowały Dzień Dziecka dla pociech swoich i dzieci znajomych mam; hucznie celebrują urodziny każdego z milusińskich, a w planach szykują dziecięcy bal karnawałowy oraz wycieczkę do londyńskiego zoo. Sala na bal jest już zarezerwowana, dekoracje zrobią same, zadbają również o menu i dziecięce stroje. Również transport na wycieczkę zorganizują we własnym zakresie, wszystkie jeżdżą samochodami, a na dodatek zabiorą dzieci swoich znajomych, którzy w tym dniu, nie będą mogły towarzyszyć swoim pociechom. Grunt to przecież pomoc i zaufanie. „Ile komuś dajesz, tyle w życiu wraca do Ciebie” – przekonywała Katarzyna.

Tekst i fot.: Małgorzata Bugaj-Martynowska

 

 

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

komentarze (0)

_