Jako niezwykle uzdolniony nastolatek Marek Ruszczyński otrzymał wiele polskich i międzynarodowych nagród. Jako dojrzały muzyk osiągał kolejne sukcesy i zdecydował się rozwijać się jako akompaniator. Tuż przed swoim występem podczas koncertu galowego Konfraterni Artystów Polskich w POSK-u opowiedział Magdalenie Grzymkowskiej o swojej miłości do muzyki, fortepianu i ludzi.
Już w przedszkolu przejawiał pan talent muzyczny…
– Faktycznie, już od przedszkola bardzo lubiłem śpiew i muzykę. Pierwsze moje wspomnienia z najwcześniejszego dzieciństwa, jak miałem 2 czy 3 lata, to Elvis Presley. Ponieważ w mojej rodzinie nie było żadnych tradycji muzycznych, moi rodzice bardziej z ciekawości wysłali mnie na egzaminy do szkoły muzycznej. I tak to się zaczęło.
A dlaczego akurat fortepian?
– U mojej cioci w domu stało pianino, a ja zawsze lubiłem do niego podchodzić. Sam dotyk klawiatury sprawiał mi wielką przyjemność. Był taki moment, że miałem być przydzielony do klasy skrzypiec, bo miałem bardzo dobry słuch, i wtedy jako 7-latek powiedziałem, że ja bym wolał fortepian. Nauczycielka spytała, czy mam w domu fortepian. Ja odpowiedziałem, że nie, ale jak się dostanę, to rodzice mi kupią. I rzeczywiście tak się stało.
Gra Pan jeszcze na innych instrumentach?
– Ostatnio uczę się śpiewu, ale na innych instrumentach nie gram. Aczkolwiek jako dziecko dużo grałem… w siatkówkę – głównie dzięki mojemu tacie, który był trenerem pierwszoligowego zespołu kobiet. Jako nastolatek musiałem się zdecydować, czy ukierunkować moją karierę na sport czy na muzykę. Wybrałem muzykę, ale siatkówka jest mi wciąż bardzo bliska. I gram do tej pory, jak tylko mam okazję.
Jako niezwykle zdolny nastolatek otrzymał pan szereg nagród. Które z tych młodzieńczych wyróżnień ceni sobie pan najbardziej?
– Pierwszą nagrodę jaką zdobyłem na Konkursie Ogólnopolskim Gdańska Wiosna 1993. Miałem wtedy 14 lat. To była dla mnie bardzo ważna nagroda, ponieważ to był moment, kiedy uwierzyłem w swoje możliwości. To wtedy po raz pierwszy zaistniałem w świecie muzycznym, ludzie zaczęli o mnie mówić w całej Polsce. Na tym konkursie poznałem tez prof. Katarzynę Popową-Zydron, która później stała się moją wieloletnią nauczycielką i mentorką. To ona ukształtowała moją osobowość muzyczną.
To u niej pan studiował?
– Tak, przez dwa lata. A potem wyjechałem do Londynu.
Dlaczego?
– Bo byłam ciekawy świata… Po jednym z moich recitali spotkałem się z pianista, który mi doradził, ze powinienem spróbować swoich sił w większym mieście. Bo to będzie dla mnie większe wyzwanie. Wtedy złożyłem aplikację na akademię muzyczna w Londynie, zostałem przyjęty, dostałem stypendium. Dostałem szansę i postanowiłem ją wykorzystać. Zrobiłem magisterkę Guildhall School of Music and drama, ale też w między czasie zrobiłem druga magisterkę na Akademii Muzycznej w Gdańsku.
Czyli wrócił pan do kraju?
– Tak. Po pięciu latach jak odszedłem wróciłem do mojej pani profesor Popowej, która poprowadziła mnie do uzyskania dyplomu.
I jakie są pana wrażenia ze studiów w Polsce i w Wielkiej Brytanii?
– Każda z tych dwóch uczelni nauczyła mnie czegoś innego. To, co kuleje w Londynie, było na świetnym poziomie w Gdańsku i na odwrót. Wszystkim moim kolegom z Anglii polecam wyjazd na studia do Europy wschodniej. To, czego uczą nas w Polsce, to bardziej spontaniczne podejście do gry i miłości do muzyki, która staje się całym życiem. Tutaj z kolei jest położony większy nacisk na dyscyplinę. I oczywiście horyzonty muzyczne są w Londynie znacznie szersze. Jednak wciąż odnoszę wrażenie, że mam przewagę nad ludźmi, którzy studiowali wyłącznie w Anglii.
Może to zależy od temperamentu narodowości?
– Tak, ale myślę, że ten temperament trzeba również pielęgnować. Pomóc mu znaleźć drogę w muzyce, to jest proces, który postępuje dosyć wolno. To jest jak z uprawianiem ogrodu – trzeba to robić codziennie, aby przynosiło efekty. Jestem zawsze bardzo doceniany za spontaniczność i intensywność moich wykonań.
A dlaczego wybrał pan jako kierunek studiów akompaniament? Nie myślał pan o karierze solowej?
– Zrozumiałem dość wcześnie, że kariera solowa to nie jest tylko talent i możliwości, ale także styl życia i bardzo szczególne uwarunkowania psychologiczne. To jest dla ludzi, którzy mają tylko jeden cel w życiu i są wewnętrznie bardzo poukładani. Natomiast mnie ciekawi bardzo dużo rzeczy, lubię nowości, lubię spędzać czas z ludźmi. To oni są dla mnie inspiracją. Czuje się humanistą – przede wszystkim interesuje mnie człowiek, to co przeżywamy, słuchając muzyki. Poza tym głos ludzki jest medium, które najbardziej przemawia do człowieka. To widać również w komunikacji codziennej, gdzie nie tylko to, co mówimy, ma znaczenie, ale również tembr głosu, intonacja i tak dalej. Uważam, że jest to niesamowite.
To dlatego zdecydował się pan na współpracę ze śpiewakami?
– Tak. Przez pierwsze 6 lat podczas koncertów graliśmy głównie pieśni. A w tej chwili postanowiłem trochę czasu poświęcić na operę jako „repetiteur trainee” w National Opera Studio.
Co to oznacza?
– Jestem korepetytorem – moja praca polega na tym, że w procesie przygotowania produkcji operowej zanim śpiewacy wejdą na scenę i rozpoczną próby z orkiestrą, ćwiczą z pianistą. Wobec tego wymaga się od pianisty, aby grać wszystkie partie orkiestry, znać libretto… Pianista jest tutaj ogniwem spajającym pracę pomiędzy dyrygentem, reżyserem i śpiewakami. To jest naprawdę fascynująca przygoda.
Czy akompaniowanie muzykom jest trudne?
– Ja zawsze miałem łatwość jeżeli chodzi o akompaniament. Ale sam w sobie zawód akompaniatora nie jest w zasadzie taki prosty. Wymaga dużej dyscypliny, organizacji pracy, umiejętności planowania, motywacji… Ale wydaje mi się, że to jest tak, jak ze wszystkim. Jeżeli chce się być w czymś dobrym, trzeba się napracować.
A jakie jest pana największe osiągnięcie do tej pory?
– Jeżeli chodzi o takie sukcesy, które wpisuje się do CV to będzie z pewnością konkurs w Paryżu, który wygrałem w kategorii najlepszy pianista. Było to dla mnie szczególnie ważne wyróżnienie, ponieważ nie znałem nikogo w Paryżu, nigdy tam nie studiowałem, nie koncertowałem, a mimo to zostałem zauważony. Ten sukces dodał mi bardzo pewności siebie.
Gdzie lubi pan najbardziej koncertować?
– Oczywiście w Polsce, choć nie robiłem tego od paru ładnych lat. Byłem bardzo pozytywnie zaskoczony publicznością w Nowym Jorku, pełną emocji i niezwykle spontaniczną. Francja zawsze była dla mnie przyjemna jeżeli chodzi o występy. Natomiast z Szwajcarią wiąże się taka miła przygoda, ponieważ po jednym z solowych recitali, który grałem w swoje urodziny publiczność pod wodzą organizatorów odśpiewała mi „sto lat”.
Piękny gest! Powiedział pan, że nie grał pan w Polsce już od jakiegoś czasu. Czy wiąże pan swoją przyszłość jeszcze z krajem rodzinnym? Gdzie widzi się pan za parę lat?
– Szczerze mówiąc nie mam pojęcia. Mieszkam w Wielkiej Brytanii już 15 lat, ale czuję się kosmopolitą. Nigdy nie miałem narodowościowych preferencji w stronę żadnego kraju. Jak dostanę ofertę pracy w innym kraju, to mogę się przenieść, nie widzę w tym żadnego problemu.
W najbliższa niedzielę, 6 kwietnia wystąpi pan w POSK-u na koncercie galowym organizowanym przez Konfraternię Artystów Polskich w Londynie. Będzie pan akompaniował Piotrowi Lempie i Magdalenie Molendowskiej. Czy miał pan wcześniej możliwość współpracowania z tymi artystami?
– Nie, to będzie mój pierwszy raz, kiedy będziemy występować razem, ale jestem przekonany, że to będzie olbrzymia frajda. Piotr i Magda są śpiewakami na bardzo wysokim poziomie, dlatego myślę, że na pewno to będzie bardzo wartościowy koncert.
Rozmawiała: Magdalena Grzymkowska