Andaluzja, to kwintesencja Hiszpanii. Jeśli chce się w kraju Don Kichota zobaczyć wszystko na raz, to „to wszystko na raz” jest właśnie tutaj. Architektura, historia, białe miasteczka przyklejone do gór (przecudowna Frigiliana), balkony obwieszone kwiatami, szafirowe morze, plaże i plażulki (malutkie i schowane przed hordami turystów), restauracje z wystawionymi gigantycznymi patelniami, w których wielkimi łychami miesza się ryż na paellę, bodegi, gdzie z wielgaśnych beczek wleją nam do kieliszków najpyszniejsze Moskatele, Guindy, Lagrimo Anejo czy Pajarete. Ach, trudno tu wyliczyć wszystko, co cieszy oczy, uszy i podniebienie. Andaluzja to flamenco, corridy i fiesty, którym nie ma końca. Tu zawsze jest dobry powód, aby maszerować z orkiestrą, walić w bębny, dosiadać paradnie wystrojonych koni, jeść, pic i śpiewać!
W tej prowincji jest bogactwo całego kontynentu! I ślady panowania Fenicjan, Rzymian i Maurów. Podczas pierwszej wizyty nie da się zobaczyć wszystkiego, chyba że posiedzimy tu co najmniej rok?! W 10 dni, które my mieliśmy, zaledwie liznęliśmy po wierzchu to, co tu takie smakowite. Musieliśmy dokonywać bolesnych wyborów: albo Malaga, albo Sewilla. Ronda, albo Granada, Gibraltar i małpy na skale albo Cordoba?! Prawdę mówiąc byliśmy skołowani jak osiołek, któremu „w żłobie dano”. I to pachniało i to nęciło, tymczasem czas uciekał, trzeba się było na coś zdecydować.
Wybraliśmy Malagę i wcale nie dlatego, że pije się tu pyszne słodkie wino o tej właśnie nazwie (a było ono najsłynniejszym trunkiem dziewiętnastowiecznej Europy!) Miasto jest piękne, a my chcieliśmy je zobaczyć, bo tu urodził się Pablo Picasso. I tak jak w Krakowie trzeba być w domu Jana Matejki, tak w Maladze koniecznie trzeba iść do Casa Natal de Picasso, gdzie malarz spędził beztroskie dziecinne lata, obserwując przez okno gołębie na placu i ucząc się od ojca malować. „Gołąbek Pokoju” usiądzie obok nas i dzisiaj, jeśli tylko trochę na niego poczekamy, przysiadając na ławeczce Picassa.
W Maladze zachwycimy się też gigantyczną „jednoręką” katedrą (z dwóch planowanych wież, wybudowano tylko jedną), pokręcimy po malowniczych uliczkach, nawąchamy się przypraw i ziół, wystawianych na sprzedaż w woreczkach i koszykach i pójdziemy do portu, aby zobaczyć w nim jacht „Tatoosh”, wystawiony na sprzedaż za jedyne 120 milionów dolarów. Kupić nie kupić, ale zastanowić się nad próżnością bogaczy warto.
Byliśmy w Granadzie, popularnie nazwanej perłą Andaluzji. „Nie ma w życiu nic bardziej godnego współczucia, niż być ślepym w Granadzie”. To znane powiedzenie jest prawdziwe! Mieszanka arabskiej przeszłości, hiszpańskiego temperamentu, dobywającego się zewsząd rytmu flamenco i słynnej Alhambry, oszałamia i zachwyca. Alhambra, jeden z najważniejszych zabytków Hiszpanii, zajmuje zwiedzającym turystom prawie cały dzień! Bogactwo arabskich ornamentów, połączone z renesansowym Pałacem Karola V i ogrodami Generalife, długo nie dają się zapomnieć. A ja przez parę godzin męczyłam się tam, aby wydobyć z mózgownicy „Konrada Walenroda” i „Alpucharę”: „już w gruzach leżą Maurów posady, naród ich dźwiga żelaza, bronią się jeszcze twierdze Grenady, ale w Grenadzie zaraza”. Przecież kazano mi się tego uczyć w szkole na pamięć! Czemu więc pozostał tylko początek? (dwója!)
Byliśmy w Marbelli, cudowne stare miasto o wiele bardziej nam się podobało niż długa plaża. Oczywiście odwiedziliśmy Porto Banus, gdzie oprócz jachtów, ogląda się „celebrytów”. Panowie w białych lnianych spodniach, panie w klapeczkach od Jimmy Choo, z obowiązkową torebką od Chanela lub Louis Vuitton. Muszę powiedzieć, że dziwnie w tej morskiej scenerii wyglądają sklepy rodem z Bond Street, ale pewnie są tam absolutnie niezbędne (no rzeczywiście, jak tu pływać jachtem bez torebeczki od Louis Vuitton?!)
Do Rondy pojedziemy następnym razem, ale nie we wrześniu! Wtedy bowiem z całej Hiszpanii udają się tam amatorzy krwawego widowiska. Corrida Gajesca, oglądana na jednej z najstarszych aren przez miliony w telewizji, a setki na miejscu, to marzenie każdego ambitnego matadora. Walczyć w Rondzie (w stylu znacznie brutalniejszym niż tzw. Szkoła Sewilska), to iść w ślady Pedro Romero! Ten osiemnastowieczny matador zabił ponad 6 tysięcy byków i uznany jest za ojca nowoczesnej corridy. „Byczek Fernando”, wąchający stokrotki i pragnący świętego spokoju, a nie morderczej i beznadziejnej walki, stoi mi niestety przed oczami, więc na corridę nie pójdę za nic na świecie!
Do Andaluzji trzeba będzie jednak polecieć jeszcze raz. Zobaczyć port Palos de la Frotera, z którego na swoją pierwszą wyprawę wyruszył Krzysztof Kolumb, odwiedzić Kadyks, miasto niemal z każdej strony otoczone wodą i uważane za najstarsze w Europie, pojechać do Sewilli (według legendy założonej przez Herkulesa!), w Cordobie zjeść rabo de tors, czyli ogon byka i chłodnik salmorejo z jajkiem i szynką iberyjską. Ach, tyle jest jeszcze do zobaczenia! I do zjedzenia!
Po hiszpańskim urlopie trzeba oczywiście mieć natychmiast kolejny. Żeby odpocząć. Wiedzą o tym moi Rodacy, którzy jak i ja, nie potrafią „za granicą” leżeć przy basenie i przysypiać spokojnie nad książką kupioną na lotnisku. Polak musi się przecież na urlopie ukatować! Zaliczyć, odhaczyć, zakreślić na mapie, że tu, o tu właśnie był! Inaczej wyjazd się nie liczy! Czy nie mam racji? Może więc najlepiej odpoczywać gdzieś w Krutyni, na Mazurach? Tam nie potrzeba już niczego zwiedzać. Wystarczy leżeć na pomoście i moczyć nogi w jeziorze. Można ewentualnie przepłynąć kajakiem na drugą stronę i zbierać jagody w lesie. Rano na grzyby, wieczorem na ryby, w międzyczasie spacer aleją lipową w znajome miejsce, gdzie na polankę wyłaniają się sarny. Raj, prawda?
A jednak podróżować warto. Świat trzeba przecież oglądać na własne oczy, a nie siedząc przed telewizorem. Choć… mazurskiego jeziora żal!
Ewa Kwaśniewska