27 lipca 2014, 10:10
Cyklistka wróciła do portu

– „Udało się! Zrobiłam to! Przejechałam prawie 400 km w trzy dni. Przepedałowałam z Caen we Francji do Paryża w dwa dni, a później z Londynu do Portsmouth w jeden. Była to wspaniała podróż. Było łatwiej i trudniej, ale całościowo zaskoczyłam samą siebie” – napisała na blogu Agnieszka Michalska. W ten sposób zdobyła dodatkowy zastrzyk pieniędzy dla polskiej szkoły sobotniej im. powstańców listopadowych w Portsmouth, w której jest nauczycielką.

Jak to działa? Zainteresowanie dla pomysłu i podziw dla wykonawcy otwierają portfele, trudno zresztą ocenić, czy decyduje sam cel, czy raczej podjęcie wyzwania. Ale chyba bardziej to drugie. Pociągają ludzie tacy, jak Agnieszka, którym chce się wzbić ponad przeciętność i sprostać zadaniu, samemu sobie wyznaczonemu, nie pod przymusem czy w wyniku konieczności chwili, lecz z dobrej woli własnego wyboru. Agnieszka wyjeździła na swoim rowerze ponad 900 funtów. Do podliczenia są jeszcze wpływy z internetowej aukcji, którą zorganizowała na ten cel i datki wrzucone do puszek w polskich sklepach.

Agnieszka
Agnieszka
Nie zwiedzała po drodze. Jej rajd nie miał w sobie nic z krajoznawczego zachwytu dla urody pejzażu, czy smaku kawy w małym francuskim miasteczku. Horyzonty jej wyprawy nakreśliły czas i dystans, jaki miała pokonać; troska o to, by nie wysiadły kolana i nie szwankował rower.

– Jest gotowy – napisała kilka dni przed wyjazdem. Skończyła krótki kurs podstawowej wiedzy. Potrafi już zmieniać dętkę, ale ma chrapkę na więcej.

W Portsmouth działa kilka organizacji, których celem jest rozpowszechnianie rowerowego stylu życia. Chłopcy z Bicykle Recycling, kiedy usłyszeli o jej projekcie, zaoferowali w ramach wsparcia darmowy przegląd sprzętu. Teraz Agnieszka rozpoczyna w tej organizacji wolontariat. – Nie wiem jeszcze, czym dokładnie będę się zajmować, ale na pewno coś dla siebie odkryję. Chcę się czegoś więcej dowiedzieć o samym rowerze, nie mam ambicji by zostać mechanikiem, ale poznać mechanizm, czemu nie?  Myślę o tym, że mogłabym na przykład organizować rajdy, bo chodzi przecież o to, żeby… przerzucić ludzi na rowery – dodaje. Kiedyś starała się o pracę w charakterze, cóż, urzędnika rowerowego, choć jedno zdaje się przeczyć drugiemu, ale jak inaczej nazwać kogoś, kto jest zatrudniony przez organizację, zajmującą się upowszechnianiem jazdy rowerowej, współpracuje z urzędem miasta, z policją i szkołami?

Kolejna rowerowa organizacja działające w Hampshire nazywa się Community Cycle Centre i podobnie jak Bicykle Recycling zajmuje się odzyskiwaniem rowerów, ich odnową techniczną i sprzedażą. W ten sposób można stać się posiadaczem dwóch kółek po regeneracji, za dużo mniejsze, niż w tradycyjnym handlu, pieniądze. W takich organizacjach pracują głównie wolontariusze, którzy poza tym, że spełniają się zgodnie ze swoimi zainteresowaniami, mają jeszcze poczucie tego, że wspomagają swoją pracą społeczność, w której żyją. Bo przecież przerzucanie ludzi z samochodów na rowery – to czysty pożytek.

Rozmawiamy o oddechu, bolących mięśniach i obawach kolanowych, o tym, że rano w Evreux wstała obolała, ale i tak wsiadła na siodełko i ruszyła przed siebie.

– Miałam dużo szczęścia, bo dopisała pogoda i rower też spisał się na medal, nie było z nim problemów, czego się jednak obawiałam, bo dystans był długi. Gdyby zdarzyła się naprawa, straciłabym czas. Kondycyjnie też, samą siebie, zaskoczyłam. Dopiero w powrotnej drodze i to niedaleko Portsmouth na chwilę zeszłam z roweru, bo nie dość, że wyrosła przede mną konkretna górka, to jeszcze w środku lasu i w ciemnościach. Nigdy takie podjazdy nie były moją najmocniejszą stroną – relacjonuje Agnieszka. W pierwszy dzień pokonała 90 mil, z portu w Caen do Evreux, gdzie zatrzymała się na nocleg.

– Przez ostatnie dziesięć kilometrów dystansu czułam, że energia troszkę ze mnie uciekała, jechałam na ostatnich nogach. Ale nie było chwili, żebym poczuła na serio, że mi się już dalej nie chce. W Evreux, czyli drugiego dnia, wstało słońce i chociaż byłam obolała, to wszystko minęło. Poczułam się pewniej, bo tego dnia miałam krótszą drogę, do Paryża, 75 mil – dodaje. Za sobą miała dzień rajdu, przed sobą mapnik, przymocowany z przodu roweru, z zestawem tradycyjnych, papierowych map. Nawigacją, dostępną w telefonie posługiwała się rzadko.

Triumf w Paryżu
Triumf w Paryżu

– Moja największa obawa dotyczyła tego, że się zgubię, a czas mnie przecież gonił. Do Paryża poszło mi jak po sznurku. W Paryżu wydawało mi się, że wieżę Eiffla miałam tuż za rogiem, dopóki mi nie zniknęła. Pytałam ludzi, a z odpowiedzi wynikało, że jestem strasznie od Eiffla daleko. Zaczęło się ściemniać, a zależało mi na tym, żeby dojechać do Łuku Triumfalnego i dopiero stamtąd szukać dojazdu na północ miasta, do koleżanki, u której miałam się zatrzymać. Poprosiłam wreszcie o pomoc dwóch chłopaków na rowerach, chciałabym żeby mi wytłumaczyli, jak dojechać do tego łuku, ale okazało się, że naprawdę byłam daleko. Pojechali więc ze mną! To naprawdę była duża pomoc. W dodatku, ciekawostka – dodaje Agnieszka – w pewnym momencie zaczęli rozmawiać ze sobą po rosyjsku i okazało się, że jeden był Ukraińcem, a drugi Rosjaninem.

Może dlatego, że nie w głowie było jej zwiedzanie i wiedziała, że przed nią kolejne 90 mil z Londynu do Portsmouth, Paryż niespecjalnie zajął jej uwagę. – Szczerze mówiąc, to mnie zmęczył. Zdecydowanie lepiej było mi na rowerze, w przestrzeni, niż w murach tego miasta, a nogi bolały mnie dużo bardziej od chodzenia po bruku, niż od wielu mil jazdy – śmieje się cyklistka. I tyle dobrego miała z Paryża, że przynajmniej poszła na karuzelę.

Do londyńskiego dworca St Pancras dotarła pierwsza, na rower musiała poczekać, bo przyjechał spóźniony, innym pociągiem, co oczywiście spowodowało zwłokę i stres odliczania minut. Chciała dotrzeć do domu wieczorem.

– Zgodnie z tym, co sobie zaplanowałam, odwiedziłam rowerową kawiarnię Mum look no hands, która jest niedaleko St Pancras. Ale muszę powiedzieć, że ten trzeci, ostatni dzień rajdu, był najtrudniejszy. Po raz pierwszy czekała mnie jazda rowerem przez Londyn. Dużo samochodów, ciężki ruch, czuło się niebezpieczeństwo i denerwowałam się, że robi się coraz później, a ja mam jeszcze tyle do przejechania. W rezultacie poszło bez przeszkód, nic złego się nie wydarzyło. Nie jechałam głównymi drogami i moja trasa wiodła przez wiele miejscowości, a więc dużo skrzyżowań, pozarastanych znaków, przejeżdżałam przez miasteczka i wsie, a jedno za drugim, musiałam mocno uważać, żeby nie zmylić drogi – relacjonuje.

– Myślałam, że będę w Portsmouth wieczorem, na ósmą, ale dotarłam dopiero po 23.00. No i te dziesięć mil nocą przez las, tak nigdy wcześniej sama nie jechałam. Miałam na karku burzę, potem ją sprawdziłam, okazało się, że przeszła koło mnie. Swoją drogą, ciekawe, co bym zrobiła, gdyby rzeczywiście zastała mnie ulewa, w nocy, na bezdrożu? Tak się jednak nie stało. Wyluzowałam się, jechałam sobie cichutko, tylko podskoczyłam, gdy znienacka zabeczała owca, gdzieś obok mnie – śmieje się Agnieszka. Do graniczącego z Portsmouth masteczka Havant wyjechał po nią mąż, Andrzej, oczywiście na rowerze. W domu wypili szampana.

Czeka ją teraz zdanie obszernej relacji na blogu i zakończenie akcji. A w sierpniu odbędzie się zebranie wszystkich ludzi zaangażowanych w prowadzenie szkoły.

– Dostałam ciepły doping, również od kilkorga rodziców naszych uczniów. Jedna mama sama nazbierała dwieście funtów, od rodziny, w pracy u siebie, u męża. Wsparło mnie dużo przyjaciół, nawet jeden kolega z Polski – mówi Agnieszka. O akcji dowiedział się także najznakomitszy polski mieszkaniec Portsmouth, weteran wojny i rozlicznych działań na cel, Otton Hulacki, który też dołożył swoje „pięć groszy”.

– Zobaczymy, ile dzieci będziemy mieli od nowego roku, najpierw trzeba będzie podliczyć koszty konieczne, a potem rozejrzeć się za dodatkowym wydatkiem. Na pewno chciałabym, aby te pieniądze poszły na coś namacalnego, żeby coś konkretnego z tej wyprawy pozostało – dodaje, zapewne najbardziej zapalona, wśród nauczycielek polskich szkół sobotnich, cyklistka.

Elżbieta Sobolewska

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_