A gdzie są Chiny? – pyta znienacka dziecko, na ogół 4-letnie.
– Oj, daleko, daleko… Na drugim końcu świata – odpowiada zakłopotany dorosły, bo jak tu maluchowi inaczej to wytłumaczyć.
– To znaczy, że Chińczycy chodzą do góry nogami? – pada kolejne, nieustępliwe pytanie.
Ten dialog wszyscy znamy z opowiadanych przez nasze mamy i dziadków anegdot. Często nie doceniamy bystrości umysłu dziecka nagle zaintrygowanego otaczającym go światem. Bo przecież każdy wie, że dzięki różnym fizycznym oddziaływaniom Chińczycy chodzą tak jak wszyscy. Jednak ma trochę racji ciekawski urwis, gdyż w Chinach może chodzi się normalnie, ale wszystko inne jest postawione na głowie.
I nic dziwnego. Chiny to kraj, w którym cywilizacja przez wieki rozwijała się równolegle do naszej, europejskiej, w niemal zupełnej izolacji. Ten kraj nie może nie zaskakiwać i turysta jadący w tamte strony powinien być na to przygotowany.Stolica z rozmachem i obowiązkowa wycieczka
Pekin. Niedziela rano. Ruch na ulicach niewielki, czyli taki, jak w Warszawie w godzinach szczytu. Bezchmurne niebo przykryte warstwą smogu. Szary pył osiadł także na chodnikach, drzewach, budynkach i powiewających na wietrze czerwonych flagach. Wszystko wygląda tak jakby ktoś w funkcjach obrazu zmniejszył nasycenie barw. Odległości w tym 20-milionowym mieście są na tyle duże, że mieszkańcy w dużej mierze przesiedli się na skutery, którymi przemykają bezszelestnie pomiędzy samochodami ugrzęzłymi w korku. Ci posiadający wersje trójkołowe z tylną kanapą, będą namawiać znużonych wędrowców do przejażdżki za jedyne 3 juany, czyli ok. 30 pensów (1,5 zł). Ale uwaga! Ta niezbyt wygórowana cena wzrośnie stukrotnie, gdy przyjdzie do płacenia, w jednej z bocznych uliczek dzielnicy hutongów, w której nie chciałoby się znaleźć po zmroku. Trzeba zatem uważać na portfel – dosłownie i w przenośni.
To, czego Pekinowi nie można odmówić to rozmach. 6-pasmowa ulica w środku miasta. Plac Tian’anmen, czyli wybetonowane lotnisko dla pieszych z mauzoleum Mao zamiast hali przylotów. Długie, wieloklatkowe bloki przypominające do złudzenia te na Służewcu. Ale nie po to jedzie się do Chin, żeby siedzieć w mieście. W końcu trzeba zobaczyć jeden z cudów świata – Wielki Mur. Wijący się pośród gór, w rzeczywistości będący niekończącym się pasmem morderczych schodów. Zatwardziali globtroterzy nie odpuszczają sobie widoku z samej góry i wdrapują się na sam szczyt, ryzykując zawałem serca. A tam – rozczarowanie, ponieważ Wielki Mur dużo lepiej prezentuje się mniej więcej w połowie drogi, czyli gdzie niezaprawieni w bojach przystają, bo nie mają już siły dalej iść. Inaczej niż w życiu – lenistwo w tym przypadku popłaca.
Tak przynajmniej jest na Juyongguan. Być może są też inne miejsca, gdzie można podziwiać bardziej urokliwe odcinki zabytkowego muru, ale trzeba jeszcze znaleźć przewodnika, które zechce nas tam zawieźć, ponieważ organizując wycieczkę na własną rękę, należy się liczyć z tym, że nie ma się nic do powiedzenia. Klient nasz pan? Może na Zachodzie, ale nie tutaj. To przewodnik jest szefem, a turyści jadą tam, gdzie on chce. Również tam, gdzie turyści wcale nie mają ochoty jechać, np. do państwowej fabryki jedwabiu czy ceramiki, gdzie 10% stanowi ekspozycja, a reszta to wielki sklep z pamiątkami, gdzie chętnie przyjmuje się dolary. Taki jest plan wycieczki – chińskie prawo tego wymaga. I nie ma dyskusji.Higiena jedzenia i porządek na ulicach
Na takich wyprawach wszystko kręci się wokół jedzenia. Bez zaspokojenia tej podstawowej fizjologicznej potrzeby oglądanie nawet najpiękniejszych zabytków mija się z celem. Niedoświadczony, początkujący turysta wybierze się do jednej z popularnych chińskich sieciówek. Doświadczony podróżnik wybierze lokal, w którym siedzą sami tubylcy i nie ma menu w znanym mu alfabecie. Który z nich dokona słusznego wyboru? Oczywiście, jak to w Chinach, odwrotnie niż się przypuszcza, ten pierwszy. Prawdziwa kuchnia chińska nie ma nic wspólnego z tym, co zwykliśmy nazywać „chińszczyzną”. Dla nieoswojonego ze smakiem tradycyjnych azjatyckich przysmaków może się to skończyć żołądkowymi nieprzyjemnościami. Bezpieczniejszą opcją są bary szybkiej obsługi, w których menu najbardziej przypomina to, co możemy spotkać na starym kontynencie. Chińczycy mieszkający w Europie też je polecają.
I to nie chodzi o bakterie, brak higieny w przygotowaniu posiłku. Akurat tego im nie można odmówić. Chińczycy mają obsesję na punkcie zarazków. Stąd się wzięło obrzydzające turystów „charczenie” – w ten sposób pozbywają się nieczystości wdychanych z powietrzem. Noszą maski na twarzach, rękawiczki, nawet na schodach ruchomych w metrze bez komunikatu, że poręcz została zdezynfekowana, nie będą się jej trzymać, ryzykując skręceniem karku.A jak już o metrze mowa… W porównaniu z Pekinem w londyńskim metrze prawie nie ma tłoku. Mimo masy ludzi, nie ma szansy, żeby ktoś kogoś popchnął. Wszyscy stoją grzecznie w kolejce najpierw do wejścia, gdzie jak na lotnisku prześwietlane są torby i bagaże, a potem czekają na kolejne metro, do którego uda im się wsiąść. Wszyscy bez wyjątku ponuro zapatrzeni w ekrany swoich smartfonów.
Galopująca gospodarka i życie w walizce
Na ulicach panuje podobny porządek. Plan miasta wygląda jak zeszyt w kratkę. Drogi nie krzyżują się inaczej niż pod kątem prostym. Nie licząc kurzu, nie ma żadnych śmieci. Pracowników służb porządkowych jest prawie tylu co policjantów. W końcu trzeba dać pracę 20 milionom mieszkańców.
Nikt tu się nie uśmiecha. Nikt nie patrzy w oczy. Jesteś tu tylko anonimową częścią wielkiej machiny. Więc po co się zaprzyjaźniać?
Inaczej jest w Szanghaju. Tutaj czuć rękę Brytyjczyków czy Francuzów, przy zachowaniu niepowtarzalnego chińskiego. W przeciwieństwie do Hong Kongu, który jest azjatycką odpowiedzią na Londyn. Szanghaj wydaje się być miastem przyjaznym dla ludzi, chociaż ci co bogatsi uciekają do mniejszego, ale równie nowoczesnego Hangzhou, można powiedzieć na chińską prowincję (bagatela 2 miliony mieszkańców). To miasto wygląda, jakby zostało całe wybudowane 5 lat temu. I chyba też tak trochę było. Na Expo 2014 zbudowano tu metro oraz stację słynnych szybkich pociągów, która wygląda raczej jak międzynarodowy port lotniczy niż dworzec. W Szanghaju zaś pojedziemy Transrapidem, pierwszą komercyjną linią kolei magnetycznej na świecie. Trasa liczy 30 km, 2 stacje i trwa od 7 do 8 minut. Jeżdżą nią głównie turyści, ponieważ na stację końcową, tj. lotnisko można się też dostać metrem – wolniej i dużo taniej. Z tego powodu maglev jest krytykowany przez mieszkańców, że został wybudowany na pokaz i było to marnotrawienie pieniędzy. Ale czego się nie robi, żeby poczuć tę niesamowitą prędkość 430 km/h!Równie szybko pędzi gospodarka chińska (lub tak chce być postrzegana przez świat). Pokaz siły i umiejętności inżynierów miał miejsce również przy okazji igrzysk w Pekinie. Wieżowiec w kształcie znicza olimpijskiego? Czemu nie! Stadion przypominający ptasie gniazdo za 3,5 juanów? Koszty się nie liczą, jeżeli w grę wchodzi promocja kraju. Jednak nie zapominajmy, że na ten międzynarodowy sukces ciężko pracuje 1,3 miliarda ludzi. Za przysłowiową miskę ryżu.
– Tutaj jest mnóstwo ludzi, którzy cały swój dobytek są w stanie spakować do jednej torby. Śpią w blaszanych barakach po kilkanaście osób. Codziennie dojeżdżają do pracy w kilka godzin, potem 12-godzinna zmiana w fabryce, powrót do domu, parę godzin snu. I tak całe życie. Słyszeliście o wieżowcu, który został wybudowany w 360 godzin? Tak, w Chinach, jest to możliwe – mówi Sherine, mieszkanka Hong Kongu, pracownica globalnej finansowej korporacji. Jej się akurat poszczęściło, ale nie wszystkim się tak powodzi. Ona ma luksusowe 40-metrowe mieszkanie; kilka pięter niżej to samo mieszkanie, o tej samej powierzchni zostało podzielone na cztery.Przytłaczającą rzeczywistość Chińczycy topią w rozmaitych rozrywkach: alkoholu, narkotykach i hazardzie. Azjaci są bardziej podatni na uzależnienia niż inne nacje. Nic dziwnego zatem, że to tutaj znajdziemy zagłębie kasyn przynoszących największe zyski na świecie. W Macau z trudem znajdziesz stół do sportowego pokera. Za to w ruletkę czy baccarata, czyli w gry, które nie wymagają żadnych umiejętności, tylko szczęścia, zagrasz na każdym rogu.
Mimo to, są tacy, którzy chętnie wróciliby do Chin. – Ten kraj potrafi zawrócić w głowie – stwierdza Jacek Strzelecki, dziennikarz „Gazety Bankowej”, który mieszkał w Chinach w latach 1998-1999 i 2011-2013, gdzie pracował dla China Radio International. – W Chinach podoba mi się podejście do życia. Chińczycy nie narzekają tak jak Polacy. Słabości starają się zamieniać na pozytywne działanie i efekty są widoczne na każdym kroku. Najlepiej to obrazuje chińskie powiedzenie: „Gdy pada deszcz, użyj parasola”. Chcę znów pojechać do Chin, bo mnie zawodowo interesuje gospodarka tego kraju, a z pierwszego rzędu, wiadomo, ogląda się lepiej – dodaje.
Na koniec powinno mieć miejsce podsumowanie, jednak trudno opisać Chiny jednym zdaniem. Jest to olbrzymi, różnorodny kraj pod względem geograficznym, pełen kontrastów, wzbudzający jednocześnie tyle skrajnych emocji, o których napisano już wiele. Nie da się go zwiedzić czy poznać w ciągu dwutygodniowych wakacji. Jedno jest pewne: wyprawa do Chin to niezapomniane przeżycie. Tylko do tej pory nie wiem, czy pozytywne, czy wręcz przeciwnie.
Tekst i fot. Magdalena Grzymkowska