W ostatnich dniach lipca 1944, 1. Dywizja Pancerna wyruszyła do Normandii. Francuska ziemia witała śladami walk inwazyjnych. Samo lądowanie w Courseulles-sur-Mer odbyło się bez przeszkód pod potężną ochroną alianckiego lotnictwa. Przyczółek koło Bayeux rozciągnął się już na obszarze trzydziestu paru kilometrów, zapewniając spokojne wyładowanie. Pojazdy przeładowywano na olbrzymie tratwy o własnym napędzie, które wiozły czołgi i ludzi do plaż. Stąd kierowane przez angielską regulację ruchu docierały do punktów zbornych jednostek zamaskowanych w terenie. Dywizja lądowała w trzech rzutach brygadowych: broni pancernej, piechoty i artylerii. Jako pierwsza, nasza 10. Brygada Kawalerii Pancernej oczekiwała kilka dni na dołączenie pozostałych oddziałów. To sprzyjało poznaniu okolicy, choć należało chodzić uważnie ze względu na pozostawione przez Niemców miny. Chęci skosztowania świeżego francuskiego masła i serów przeważały jednak nad ostrożnościami.
Leszek Kwilecki, zawsze o dużym zmyśle handlowym, i tym razem znalazł nie tylko miejsce zaopatrzenia w wyśmienite wiktuały, ale poznał również przemiłą francuską rodzinę, gdzie zostaliśmy zaproszeni na herbatę. W domu o stylu małego château mieszkała francuska generałowa z czterema córkami. Generał przebywał w niewoli, więc przyjęcie nas, czterech młodych podchorążych: mnie, braci Kwileckich i Stasia Schwarzburg-Gϋnthera pozbawione było cech wojskowych formalności. Tańczyliśmy przy dźwiękach starego patefonu. Pamiętam, jak zastanawiałem się, czy nie należy w przedpokoju odpiąć pas z rewolwerem, jak dawniej, w myśl kurtuazyjnych zwyczajów towarzyskich bywało z bronią boczną. Sielanka zakończyła się o zmierzchu gorącymi zapewnieniami, że wygonimy Niemców z Francji, jak tylko wejdziemy do akcji. Niestety, nie byłe to takie łatwe.
Normandzkie krajobrazy powtarzają się monotonnie, co ułatwia błądzenie, zwłaszcza po ciemku. To, co wydawało się nam za dnia prostą drogą z rejonów zakwaterowania, wzdłuż polnych żywopłotów miejscowości Buhot, wieczorem okazało się trudne do odnalezienia. Zamiast do pułku trafiliśmy do dowództwa batalionu szkockiej 51. Dywizji Highlanderów. Dwa dni potem szli oni przed nami w nocnym natarciu pod Caen. Tego wieczoru, wedle swych wojennych zwyczajów, wszyscy oficerowie przebrani w klanowe spódniczki słuchali maszerującego przed zameczkiem kobziarza. Był to obrazek z epoki napoleońskiej, trudny do zapomnienia. Whisky lało się strumieniami, co stało się również naszym udziałem. Gościnni Szkoci odesłali nas wreszcie jeepem do miejsca postoju pułku, uznając chodzenie w ciemnościach za bardzo niebezpieczne. Błogosławiłem ich za to, bo po tej ilości wypitego alkoholu mój niepewny krok groził równie wielkim hazardem jak pozostawione niemieckie miny.
Nazajutrz odbyła się odprawa Marszałka Montgomery’ego, na której ze względu na niski stopień nie byłem obecny. Wiem, że Marszałek trochę w teatralny sposób przedstawił plan przełamania frontu, o co od szeregu tygodni toczyły się krwawe boje.
Zadaniem było uderzenie frontalne naszą dywizją i 4. Pancerną Dywizją Kanadyjską wzdłuż drogi Caen-Falaise. Bombardowanie lotnictwa amerykańskiego oraz ogień zmasowanej artylerii armii miały zmiękczyć przedmiot natarcia tak, aby pułki pancerne mogły wykonać szarżę w dym tego bombardowania. W rzeczywistości plany te zawiodły całkowicie. Lotnictwo zamiast Niemców zbombardowało naszą artylerię! Polskie i kanadyjskie oddziały poniosły duże straty. Połowa naszego pułku przestała istnieć!
W noc poprzedzającą te wydarzenia maszerowaliśmy w tumanach kurzu i mgły na przedpola Caen. Błyski ognia artyleryjskiego i paciorki świetlnych pocisków dział przeciwlotniczych przypominały, iż tam nacierają już nasi Szkoci. O świcie przechodziliśmy przez gruzy Caen. Było to miasto widmo. Tylko stara katedra normandzka wyrokiem boskim zachowała swą główną nawę. Na kupie gruzów stał w samochodzie opancerzonym „scout-car” kapelan brygady, ksiądz Szczepan Rembowski, udzielając ogólnego rozgrzeszenia i błogosławiąc przechodzące czołgi do walki. Nad ranem stanęliśmy biwakiem wśród złotych pól dojrzałej pszenicy. Bombardowanie miało nastąpić dopiero o godzinie 14:00. Było więc masę czasu na przygotowanie solidnego śniadania na małych kuchenkach, jakie stanowiły wyposażenie każdego czołgu. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że to oczekiwanie na bombardowania lotnicze i artyleryjskie drogo będzie nas kosztować. Niemcy, jak się okazało, byli odrzuceni i wycieńczeni nocnym natarciem Szkotów, a okres postoju wykorzystali dla przygotowania obrony i ustawienia dział przeciwpancernych, ryglując kierunki naszego uderzenia oraz podciągając zgrupowania czołgów Tygrysów i Panter. Czas oczekiwania na wejście do boju, po paroletniej przerwie, nastrajał ekscytująco. Wszystko to jednak do mnie osobiście jakoś nie docierało. Czułem się jakby widzem, a nie aktorem nadchodzącego dramatu. Może było to przeczucie? Służyłem w 3. Szwadronie Pancernym, który na skutek zagłady 1. i 2. Szwadronu nie dostał rozkazu uderzenia. My z odległości kilkuset metrów tylko osłanialiśmy ogniem z dział i zasłonami dymnymi wycofujące się resztki kolegów.
Był to dzień krwi i chwały, zachowany na zawsze w naszej pamięci. Stał się on dorocznym świętem 2. Pułku Pancernego.
Nasz dowódca płk Stanisław Koszutski, człowiek o dużym talencie literackim, tak opisuje te wydarzenia:
„8 sierpnia 1944 pod Caen. Wyszliśmy z białej, gęstej, mlecznej mgły w złote słońce zbożami pozłoconej Normandii. Szliśmy jak na paradę, pełni zapału i wiary we własne siły, aby obwieścić światu, że „jeszcze nie zginęła”. Jak na paradzie rusza 1. Szwadron Pancerny. Idzie dumny grzmotem swoich dział, karabinów i silników. Pierwsze pociski nieprzyjaciela szczerbią pierwszą linię czołgów. Wkrótce pali się, strzelając rakietami amunicji, cała pierwsza linia – działa ppanc. z przodu i z boku – z lewej zaporowy ogień dział i moździerzy. Dowódca Szwadronu ma jeden rozkaz – „Naprzód”. Szarżuje druga linia – wchodzi na obronę niemiecką rozjeżdżając jej działa – ginie jednak, jak pierwsza, rozbita pociskami dwunastu Tygrysów, nagle wysuwających się zza wzgórza. Jak pochodnie pali się dziesięć czołgów 1. Szwadronu. 2. Szwadron Pancerny nie odbiera rozkazu Dowódcy Pułku – „Stój”, wskutek odstrzelonej anteny. Ma rozkaz – „Naprzód”, więc idzie naprzód w dym palącego się 1 Szwadronu. Idzie bez wahania z otwartymi oczami na pewną śmierć, z tradycją Kircholmu i Somosierry – świadom tego, co się stać musi… I dzieli los Szwadronu Pierwszego.
W piekielnym ogniu dział i moździerzy 3. Szwadron Pancerny wspiera i osłania dwa pierwsze szwadrony… Lufy dział stały się gorące od strzałów, załogi głuche od wybuchów i zaczadzone od wyziewów. Szwadron ten ocala życie dziesiątkom kolegów, którzy zdołali wyskoczyć z rozbitych i uszkodzonych czołgów. 3 Szwadron chlubnie wykonał swe zadanie”.
Z 51 czołgów Sherman, jakie składały się na trzy szwadrony liniowe pułku, połowa przestała istnieć. Produkowany masowo w Ameryce 30-tonowy Sherman był pojazdem bojowym o wielu mankamentach. Rozwijając w terenie maksymalną szybkość trzydziestu paru kilometrów na godzinę, nie nadawał się do zadań frontalnego zaskoczenia, jakie kazano nam wykonać. Szarża wyszła tak wcześnie, aby w ów dym bombardowania nadążyć. Działa naszych czołgów o kalibrze 75 mm nie przebijały niemieckich pancerzy Panter i Tygrysów. Natomiast ich pociski wchodziły w nas jak w masło.
Paradoksalnie miękki pancerz Shermana miał pewne zalety. Nie dawał wewnątrz czołgu śmiertelnych odprysków. Pocisk zabijał lub ranił jednego tylko żołnierza, znajdującego się na torze jego lotu.
Natomiast czołg trafiony w ciągu kilku sekund palił się jak pochodnia. Zderzenie z pancerzem i przebicie go wytwarza temperaturę około 2 000 stopni Celsjusza. Następuje więc częściowe topnienie metalu. Gdy pocisk uderzy w skrzynię biegów, olej wybucha jasnym płomieniem. Nie potrzeba już dalszych wyjaśnień dotyczących eksplozji amunicji, granatów, benzyny, palącej się farby itd. Sherman miał jeszcze jedną pułapkę. Jeżeli lufa działa nie znajdowała się w pozycji do przodu, pokrywy włazów kierowcy i strzelca przedniego nie dawały się podnieść, a zamknięty żołnierz palił się żywcem.
Każdemu strzelcowi wieżowemu wbijano w głowę, aby przed opuszczeniem czołgu wyprostował kierunek wieży. Niestety, z chwilą trafienia, gdy strzelec ginął lub był ranny, a pewnie i nerwy czasem nie wytrzymywały, nie mógł zmienić tego ustawienia. Widziałem taki wypadek, kiedy rankiem wychodząc z Les Champeaux, kilkanaście metrów ode mnie, czołg plutonowego Kosa został trafiony. Ja szedłem wzdłuż zagłębienia terenu, a Kos dostał rozkaz od dowódcy szwadronu zajęcia pozycji ogniowej dla zwalczenia ostrzeliwującego nas z zalesionego horyzontu Tygrysa. W każdym szwadronie w tym okresie znajdowały się czołgi z działami 17-funtowymi, o większej przebijalności niż nasze 75-tki. W języku radiowym czołgi te nazywano słomkami. I kiedy kpt Władysław Jakubiec dał rozkaz – „słomki na czoło”, Kos wyminął mój czołg, który – jak się potem okazało – stał dla niemieckiego Tygrysa już w polu martwym. Mijając nas poszedł wyżej po skłonie wzgórza jakieś 20 metrów w lewo. W tym momencie poczułem jakby uderzenie powietrza oraz zobaczyłem błysk na czołgu Kosa. Pocisk musiał przejść nad samym naszym czołgiem. Ranny Kos wyskoczył, a za nim kapral Oleksy, strzelec wieżowy. Radiooperator został zabity.
Działo było wycelowane na kierunek spodziewanego nieprzyjaciela i blokowało włazy. Oleksy wrócił i odkręcił wieżę. Uratował życie kierowcy i strzelca przedniego. Widziałem go następnego dnia wśród rannych. Było to coś makabrycznego. Twarz nie do rozpoznania. Wyżył jednak i dostał Krzyż Virtuti Militari, na który tak bardzo sobie zasłużył.
W sprzęcie, straty naszego pułku 8 sierpnia 1944 roku były największe, jakie jakikolwiek oddział dywizji poniósł w jednej bitwie. Pułk w czasie całej akcji bojowej 1944-45 w korpusie oficerskim poniósł 176% strat – najwięcej ze wszystkich oddziałów Dywizji!
W plutonach trzyczołgowych dowódca prawie zawsze szedł pierwszy i często ginął. Ranni wracali do pułku po wyleczeniu, żeby znów oberwać. Straty ogólne pułku były mniejsze niż w batalionach piechoty i 10. Pułku Dragonów. Niemniej na około 700 żołnierzy biorących udział w kampanii Francja – Niemcy, trwającej 9 miesięcy, mieliśmy 277 zabitych i rannych, w tym 18 rannych dwukrotnie. W rzucie bojowym pułku co drugi żołnierz był więc ranny lub ginął.
Polska Bałakława
Jedną z kartek świątecznych otrzymywaną od wielu lat od mego angielskiego towarzysza broni, uczestnika naszych walk w Normandii, cenię sobie bardziej niż inne życzenia! Dr Ken Tout, autor szeregu książek, był świadkiem naszej szarży pod Caen 8 sierpnia 1944 r.
Operacja Korpusu Kanadyjskiego „Totalise”, w jakiej brała udział 1. Dywizja Pancerna, to jeden z bardziej krwawych epizodów tych zmagań. Poprzedziło ją nocne natarcie oddziałów angielskich i szkockich, które mimo iż nie przełamały niemieckiej obrony to jednak utrzymały zdobyte rejony. W ostatnim rejonie na przedpolu wiosek St. Aignan i Cramensnil znajdował się mój przyjaciel! Naszym zadaniem 2. Pułku Pancernego i 24. Pułku Ułanów było uderzyć wśród owych wysp wojsk alianckich i przełamać niemiecką obronę.
Uderzaliśmy po lewej stronie drogi Caen-Falaise, a po prawej walczyła 4. Dywizja Pancerna Kanadyjska. Nasza akcja miała być poprzedzona olbrzymim amerykańskim bombardowaniem lotniczym. My mieliśmy wykonać szarżę w dym tego bombardowania i rozjechać Niemców! Niestety Amerykanie zamiast nieprzyjaciela zbombardowali polską i kanadyjską artylerię pozbawiając nas całkowicie wsparcia ogniowego.
Dowództwo alianckie mimo zaistniałej sytuacji nie wstrzymało naszej akcji. W jej Wyniku 2. Pułk Pancerny poszedł do szarży tracąc 26 czołgów, a 24 Pułk Ułanów, ze względu na przeszkodę terenową, wyszedł za nami, tracąc sześć czołgów. Nasz Pułk w pierwszym dniu walk w Normandii poniósł olbrzymie straty około 60 żołnierzy zabitych i rannych!
Ken Tout ukończył studia uniwersyteckie po zdjęciu munduru, przekształcając się w historyka wojskowości. W swych książkach porównuje nasze uderzenie pod Caen do szarży brygady angielskiej kawalerii pod Bałakławą (wojna krymska 1853-56), podkreślając bohaterstwo polskie żołnierza idącego na śmierć, bo taki miał rozkaz.
Zbigniew Mieczkowski