627 Polaków skorzystało z pomocy londyńskich organizacji charytatywnych, dedykowanych ludziom bezdomnym, od kwietnia 2013 do kwietnia 2014 roku. W całym mieście, liczba osób bez domu waha się w granicach sześciu i pół tysiąca. Polacy bezdomni, do niedawna byli największą grupą narodowościową wśród migrantów z nowych krajów UE, stanowili bowiem ilościowe odzwierciedlenie liczbowej nadwielkości polskiej emigracji po 2004 roku. Obecnie, w bezdomności oddaliśmy jednak pole Rumunom, którzy na ulicach Londynu zadomowili się w liczbie 730, jak odnotował doroczny raport „Street to Home 2013/14″, opierający się na danych zebranych przez organizacje, świadczące pomoc bezdomnym i zrzeszone w sieci, finansowanej przez władze Londynu.
Raport sporządziła organizacja St Mungo’s Broadway. I niestety przyznaje w nim, że w porównaniu z latami 2012 – 2013, liczba ludzi bezdomnych wzrosła w Londynie o jeden procent. Stało się tak wbrew buńczucznym zapowiedziom burmistrza Borysa Johnsona, który w 2010 roku deklarował, że poradzi sobie z obliczem Londynu jako miasta, w którym również żyją ludzie bez domu.
Idea a pan Józef sobie
„W Thames Reach wierzymy, że każdy człowiek, któremu pomagamy to indywidualna historia, która warta jest opowiedzenia. Tylko słuchając tych opowieści możemy pomóc ludziom odbudować ich życie” – brzmi jedna z dewiz organizacji, blisko współpracującej z urzędem burmistrza. W 2010 roku, zgodnie z ideą lansowaną przez Borysa Johnsona, Thames Reach skompilowała, prawdopodobnie kompletnie bezużyteczny przewodnik internetowy, który miał służyć propagowaniu działań oczyszczania stolicy z ludzi bezdomnych krajów Europy centralnej i wschodniej. Kampania nosiła hasło „Routes Home” i raczej nie jest celowym nawiązaniem do powojennego pokpiwania w stylu „Polacy go home”. Thames Reach skupia się na odsyłaniu z Wielkiej Brytanii zagubionych i nieporadnych emigrantów do krajów rodzinnych. Być może nie ma w tym pomyśle nic zdrożnego, o ile jest on realizowany zgodnie z ideami, w imieniu których pozyskiwane są na ową szczytną działalność fundusze. W ramach idei mieści się troska i zaangażowanie w życie drugiego, mieści się empatia, tak pięknie deklarowana dewizą Thames Reach. Obecnie prowadzi ona kolejną akcję w duchu „drogi do domu”.
London Reconnection Project dedykowany jest ludziom z uzależnieniami i problemami socjalno-finansowymi z Europy Środkowo-Wschodniej, którzy wyrazili chęć powrotu do kraju. Jeremy Swain, dyrektor organizacji, oraz Megan Stewart, jedna z menedżerek Thames Reach, podczas spotkania w polskiej ambasadzie w Londynie, w 2013 roku, mówili, że program odnosi spodziewane efekty, a repatriacje się udają. W Londynie organizacja ta działała z poznańską Barką. W Polsce współpracuje z Monarem.
Poszukiwany
Józef Lewiński ma krótkie włosy i wąsy, które nosi niezmiennie, od kilkudziesięciu lat. Kiedyś były czarne i gęste, teraz są siwe i już nie takie jak dawniej. Jest niewysoki, dobrze zbudowany i ma niebieskie oczy. O sobie mówi: Józik.
„Spróbuj Józika a będziesz niewyobrażalnie lucky” dopisał długopisem na liście, zostawionym mu przez jedną z lekarek, która się nim zajmowała. Józef, który nie pamięta swojej przeszłości i właśnie nie wiadomo, gdzie się podział. Prawdopodobnie nie mieszkał w Polsce od lat, wyszedł i nie wrócił, w Rożnowie, około 50 kilometrów od Poznania.
„Hello Mr Lewinski – pisze lekarka – Proszę się nie denerwować, nie jest pan więźniem. Ma pan kogoś przy sobie, aby czuwał nad tym, żeby nie wychodził pan z oddziału bez niczyjej wiedzy. Pańska pamięć jest w złej kondycji i martwimy się, że jeśli wyjdzie pan ze szpitala, nie będzie pan mógł odnaleźć powrotnej drogi (…).”
Jak informuje Itaka, polskie Centrum Poszukiwań Ludzi Zaginionych – każdego roku policja odnotowuje około 17 tysięcy zaginięć obywateli polskich w kraju i za granicą. Ludzie giną bez względu na wiek, płeć i status społeczny. Giną z powodu chorób (fizycznych, psychicznych), wypadków, codziennych problemów i kiedy padają ofiarą przestępstw.
Pan Józef „Józik” Lewiński zaginął wkrótce po swoim przyjeździe z Anglii do Polski. Kiedy ta gazeta trafia do rąk czytelnika, może okazało się, że już się odnalazł, lecz jeśli nie, to może jest już w drodze do jakiegoś domu. Do żony, o której kiedyś raz wspomniał, do syna, którego nie widział może od trzydziestu lat, a może od kilku. Nie wiadomo gdzie jest, oby tylko nie był tam, gdzie nie chciałby być.
Nie wiadomo jak, kiedy i dlaczego trafił na ulice Londynu, skoro kilkanaście, trzydzieści, a może i więcej lat mieszkał w Australii, gdzie wypracował sobie w kopalniach emeryturę. Potem niby był w Polsce, dokąd dotarł po latach, i jak twierdził czy może tylko żartował, udało mu się tego dokonać na gapę. Potem znalazł się w Anglii. Po co, dlaczego? Nie mówił. Tylko tyle, że znowu na gapę. Pod skórą coś pewnie jest prawdą, chociaż i tak szczątkową.
– Śmiech był ze szczoteczką, którą mu kupiłam, bo była na osiem zębów, a on ma cztery. Jest otwarty do ludzi, wesoły, chociaż jak przychodziłam, to zastawałam go smutnego, siedział osowiały. Ożywiał się dopiero przy mnie. Dowcipkował, snuł plany, nawet mi się oświadczał – śmieje się Alicja. Jest wolontariuszką w East European Advice Centre. Na początku lipca zadzwonił do biura telefon ze szpitala Saint Thomas, informujący o polskim, 72-letnim bezdomnym. Pytano, czy nie mógłby go ktoś odwiedzić.
– No to się zgłosiłam, odwiedzałam go kilka razy w tygodniu. I od pierwszej chwili polubiłam – mówi Alicja. Wspomina również, że bardzo dobrze mówił po angielsku, więc pewnie jednak był w tej Australii. – Wyglądał dobrze, na oko był zdrowy, nic mu nie dolegało. Ale problem w tym, że ma demencję, nie powinien być zdany sam na siebie, wymaga opieki. Nie pamiętał swojej przeszłości, co robił w Polsce, po co znalazł się w Anglii, gdzie mieszkał, niczego się właściwie o nim nie dowiedziałam, oprócz strzępków informacji. Na przykład to, że urodził się w Pacanowie. Przypomniał sobie dwójkę synów. Jeden zmarł na białaczkę, a drugiego nie widział około 30 lat, tak twierdził, ale czy tak było? Kiedy umawiałam się z nim, że za chwilę pomacham mu z dołu, wychodząc ze szpitala i żeby stał przy oknie i czekał, to nigdy go już tam nie było. Nie pamiętał, że przed chwilą się umówiliśmy. Zapominał momentalnie. Co się z nim teraz dzieje? – zastanawia się. – Dlaczego nie dopilnowano, żeby trafił do ośrodka opieki, tylko pozwolono mu wyjść, przecież wiadomo było, że on nie będzie wiedział, dokąd pójdzie – mówi Alicja.
Pan Józek na oko jest zdrowy, więc jak chciał, tak zrobił. Udało mu się, gdyż zabrakło przepływu informacji i znacząco więcej zaangażowania w doprowadzenie jego sprawy do końca. Do rozwiązania, które zapewniłoby podopiecznemu organizacji Thames Reach bezpieczeństwo. W tym przypadku oznaczało to dopiero znalezienie właściwego ośrodka i dowiezienie go tam. Zabrakło troski prawdziwej, realnego zaangażowania, więc gdzie jest pan Józek, nie wiadomo.
– Na moje oko na pewno nie jest alkoholikiem, nie ma zniszczonej twarzy – dodaje jeszcze Alicja. Do jego czerwonego portfela schowała mu święty obrazek. Ma w nim też list od lekarki. Właściwie tłumaczy on jego sytuację, o ile ktoś się Józkiem w ogóle zainteresuje. W okolicach Rożnowa, około 50 kilometrów od Poznania.
Elżbieta Sobolewska