Pirbright to urocza wioska w hrabstwie Surrey, w której znajdziemy wiele śladów przeszłości i tereny, o które dziś niełatwo w przeludnionej i zapełnionej płotami południowej Anglii. To lasy pełne wiekowych sosen, brzóz i dębów. Prowadzą przez nie łatwe, dobrze utrzymane szlaki bez trudnych wspinaczek i wybojów. Możemy się tam wybrać na poszukiwanie jesiennych, leśnych skarbów: grzybów, owoców i jadalnych kasztanów. Jedyny szkopuł tej wycieczki to to, że lasy wokół Pirbright należą do ministerstwa obrony i są wykorzystywane jako poligon. Dlatego najlepiej wybrać się tam w czasie weekendu, kiedy armia spokojnie wypoczywa w koszarach i na wzgórzu nie widać czerwonej flagi oznaczającej ćwiczenia.
Ekscentryczni proboszczowie z Pirbright
Nasz spacer najlepiej zacząć od Pirbright Green. To wielki zielony trawnik w środku wsi, gdzie latem toczą się długie mecze krykieta obserwowane przez kibiców siedzących u wodopojów czyli dwóch pubów położonych na skraju tego centrum wioskowego życia. Pub The White Hart ma nie tylko znakomite jedzenie, ale i duży parking, gdzie możemy bezpiecznie zostawić samochód na czas naszej wędrówki po leśnej okolicy. Od pubu najlepiej skierować się w prawo przy drodze A324 i potem w lewo, przy małym skrzyżowaniu na drogę, która doprowadzi nas do kościoła pod wezwaniem Św. Michała i Wszystkich Aniołów (St Michael and All Angels). Kościół w tym roku obchodzi swoje 800-lecie, choć budynek pochodzi z 1784 roku. Wcześniejszy popadł w zupełną ruinę z powodu biedy mieszkańców. Uratowany został przez przypadek. Pewnego razu, przez Pirbright przejeżdżał powóz wiozący króla Jerzego III. Kareta wywróciła się, wieśniacy jednak nie tylko pomogli ją ustawić, ale i naprawili. Ugościli też króla najlepiej jak mogli. Jerzy III w dowód wdzięczności obiecał, że dostarczy im funduszy na nowy kościół. Wystosował petycję (która do dziś wisi w kościele) do zebrania pieniędzy. Dzięki temu wkrótce wystawiono nowy, świetny budynek za sumę 2 tysięcy 24 funtów. Już wcześniej proboszczowie z Pirbright byli znani z temperamentu i ekscentryczności. W roku 1368 ówczesny kościół musiał zostać „oczyszczony” bo ksiądz zabił jednego ze swoich parafian (podobno w obronie własnej). Inny znów proboszcz miał w zwyczaju zostawiać wiernych w kościele z zadaniem zaśpiewania najdłuższego psalmu z możliwych, podczas gdy on sam udawał się na „poszukiwanie” nieobecnych na mszy wiernych do pubów. W roku 1903 kolejny skandal, o którym pisała prasa dotyczył księdza z Pirbright o szczególnie „paskudnym” charakterze, który był skłócony z całą 400-osobową populacją wsi. Odmówił na przykład chrześcijańskiego pochówku i bicia w dzwony popularnemu
Jądro Ciemności
Bula Matari oznacza w języku mieszkańców Konga „Kruszyciel Skał”. Jego życiorys to monumentalna historia walki o przetrwanie. Henry Stanley był Walijczykiem i naprawdę nazywał się John
Rowlands. Urodził się jako nieślubne dziecko, jego ojciec zmarł gdy John miał kilka tygodni, matka zaś pozbyła się go tak szybko jak tylko mogła, zostawiając pod opieką dziadka i zrywając wszelki kontakt. Gdy miał 5 lat zmarł dziadek, przez kilka lat John tułał się od jednego krewnego do drugiego, aż w końcu oddano go do przytułku dla ubogich. Podobno był tam brutalnie niszczony i molestowany. Kontakt z matką był zerwany do tego stopnia, że kiedy i ona zawitała do tego samego przybytku z dwojgiem przyrodnich (też nieślubnych) braci, dowiedział się o tym fakcie od przełożonego. W wieku 18 lat postanowił wyemigrować do Ameryki. Przyjechał bez grosza i zaczął desperacko szukać pracy. Podszedł do nobliwego pana siedzącego przed sklepem i grzecznie zapytał go czy potrzebuje chłopca… Pan okazał się bezdzietnym właścicielem magazynu i rzeczywiście potrzebował chłopca. Zaoferował mu schronienie i pracę. Z wdzięczności dla dobroczyńcy John zmienił nazwisko i imię na Henry Morton Stanley. Jednak do końca życia prześladował go kompleks bycia „bękartem”. W Ameryce wziął udział w narodowej wojnie, po czym zaczął dziennikarską karierę. Został korespondentem New York Herald. W roku 1869 syn właściciela gazety dostarczył mu funduszy i polecił zorganizowanie wyprawy w celu odszukania zaginionego szkockiego misjonarza i odkrywcy Dr Livingstone. Stanley wyruszył do Afryki z ekwipunkiem, który niosło 200 tragarzy i na wspaniałym rumaku. Koń zdechł po trzech dniach, tragarze porzucili kufry, a towarzysze poumierali od chorób tropikalnych. Stanley jednak odnalazł szkockiego misjonarza w pobliżu jeziora Tanganika a swoje przygody opisał w książce. Kolejna ekspedycja miała za zadanie odkrycie biegu rzeki Kongo. Trwała 999 dni, z 356 członków ocalało 114, Stanley był jedynym Europejczykiem. Potworności tej wyprawy zainspirowały Konrada-Korzeniowskiego do napisania „Jądra ciemności”. Stanley był brutalny i „strzelał do tubylców jak do małp”, ale jego towarzysze przekroczyli wszelkie normy. Jeden z nich James Jameson (spadkobierca fortuny Jameson Irish Whiskey) zakupił jedenastoletnią dziewczynkę, by ją potem
Strumyczek Kongo
Kilka miejsc w okolicy wsi nosi nazwy związane z Afryką, jak na przykład Hodge Brook, który pomiędzy wzgórzem Ruwenzori i Stanley Hills nosi nazwę Congo Stream. Jego wody są czerwone od rud żelaza występujących w tym regionie lub czarne jak smoła: symbol okrucieństwa wypraw Stanleya? Na spacerze jednak nie ma wielu miejsc podmokłych, a jeśli są, to zbudowano nad nimi drewniane podesty. W lasach znajdziemy część z tysiącem drzew posadzonych przez dziadka Lorda Byrona – poety, który pochodził z tych okolic. To szkockie świerki ciągnące się przez ponad kilometr: Admirals Walk. Nasz spacer przez oznakowane trasy może trwać od dwóch godzin do pół dnia, i oczywiście ten czas zależeć będzie czy skusimy się na szukanie grzybów. Jest to jednak wyprawa, w której jedynym niebezpieczeństwem będzie znalezienie armijnego niewybuchu. Ostrzegają przed tym wielkie, żółte znaki. Daleko jej jednak będzie do niebezpieczeństw, które czyhały na Henry Mortona Stanleya… nawet gdy znajdziemy się przy krwistych wodach Congo Stream.