30 października 2014, 15:33 | Autor: Elżbieta Sobolewska
Dać świadectwo cz. II: Wielu naszych pisało

– Uważałam, że pora jest na obecność naszych młodszych, żeby się wciągnęli, bo przecież nas już niedługo nie będzie – mówi Danka Pniewska, na wstępie rozmowy o niedawnym Zjeździe Indian, który w połowie września odbył się w Londynie. To dla nich – polski rząd, za zgodą Brytyjczyków i rządu Indii brytyjskich, zbudował w 40. latach XX wieku uchodźcze obozy w Balachadi i Valivade.

Najmłodsza uczestniczka kilkudniowego spotkania przyjechała z Kanady. – Urodziła się w Valivade, w 1942, czy 1943 roku, więc ma już ponad 70 lat, a najstarsze nasze seniorki mają po 92, także ubywa nas ciągle – dodaje Pniewska. Przyjechali Indianie oraz ich potomkowie z Australii, Hiszpanii, Indii, spora grupa z Polski, a także z Afryki, Stanów Zjednoczonych, Włoch. Przeważali oczywiście gospodarze: kilkudziesięciu członków Koła Polaków z Indii w Wielkiej Brytanii.

Kominek Indian, świecę odpala Andrzej Chendyński, prezes polskich Indian, uczestnik Zjazdu.
Kominek Indian, świecę odpala Andrzej Chendyński, prezes polskich Indian, uczestnik Zjazdu.
 – Przyjezdnych z zagranicy było mniej niż zwykle, bo raz że wiek i zdrowie już nie nastrajają do podróży, a po drugie jej koszty też nie były bez znaczenia. Poza tym, w marcu tego roku, polski rząd zorganizował delegację do Indii. Pojechało czterdziestu naszych i chyba drugie tyle urzędników… We wrześniu trwały jeszcze obchody rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego i odbywał się także zjazd organizowany przez fundację Kresy-Syberia – tłumaczy Pniewska, jedna z organizatorek spotkania Indian w Londynie, który nie zaczął i nie skończył się tylko na części oficjalnej, jaką było otwarcie Zjazdu w Sali Malinowej Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego, lecz trwał prawie przez tydzień. Wśród gości znaleźli się Konsul Generalny RP w Londynie Ireneusz Truszkowski, wicekonsul Ines Czajczyńska-Da Costa, były konsul RP w Bombaju Ireneusz Makles, oraz oczywiście przyjaciele koła z Indii, w tym pułkownik Vijaj Gaikvad i jego żona Priya.

Wszyscy uczestnicy Zjazdu najpierw mieszkali w hotelu, a potem porozjeżdżali się po domach. Bo każdy Indianin, przed tych kilkudziesięciu laty, był przecież czyimś kolegą. Są gromadą bliskich sobie osób. Trwa w nich to doświadczenie wygnania, zimna i głodu, długiej podróży, a potem kilku lat gorącej i nagle bezpiecznej przystani w Indiach. Niektórzy pozostawili pamiętniki i powieści, inni spostrzeżenia poetyckie, rysunki. Jak mówi Danka Pniewska: – „Wszyscyśmy pisali wiersze, ja też”.

Z upływem czasu, wracają sprawy przeszłości, korzeni, rodzinnych koligacji. Przychodzi potrzeba poznania istoty tego, co się wydarzyło. Co, komu i gdzie. Pewnie jak człowiek był młody, mało obchodziła go ta przeszłość, doświadczenie tułaczki, utraty rodzinnego domu, a wreszcie całego kraju. Młodzi zajęli się zdobywaniem i pączkowaniem we własnej rodzinie, założonej gdzieś w Anglii, Ameryce, Kanadzie czy jednak w Polsce, do której czasami wracali przecież ci, którzy mieli do kogo.

Lepiej dbać o tę swoją przeszłość zaczęli właściwie dopiero w latach 80. Dotknięci bakcylem archeologii pamięci organizowali wspólne wyjazdy, szukali się po świecie, dojrzewali do konieczności popularyzowania swego doświadczenia. Od kilkunastu lat w sukurs przychodzą im historycy i ośrodki badawcze, interesują się nimi pasjonaci dziejów narodu, a nawet Hindusi.

W  roku 2000 Indianie wydali książkę pt. „Polacy w Indiach w świetle dokumentów i wspomnień”, będącą efektem zespołowej pracy. – To była Joanna (Chmielowska – red.), Danka Pniewska, Jasiek (Siedlecki – red.), Wieśka Kleszko, która była już dorosła w Indiach, także ona pamiętała ludzi, o których istnieniu my, dzieci, nawet nie wiedzieliśmy. Byliśmy w szkole, mieliśmy koleżanki, nauczycieli, a ona wiedziała kto pracował w biurze, w szpitalu, więc jeśli jakiegoś nazwiska nie byliśmy pewni, Wieśka nas poprawiała. I ona właśnie w dużej mierze pisała kronikę Valivade. Jeden tom był w Instytucie Sikorskiego, a dwa pozostałe, jak się okazało, znaleźliśmy w Studium Polski Podziemnej – mówi Teresa Glazer, z domu Kurowska. A do indeksu nazwisk, tworzących Zespół Redakcyjny, trzeba jeszcze dodać Leszka Bełdowskiego.

Zjazdy Indian tak są pomyślane, aby budowały więzi na tyle silne, by nie zabrakło chętnych kontynuowania misji niezapominania końca świata, którego doświadczyli i początku, dzięki któremu przeżyli. Organizatorzy zjazdu londyńskiego, tutejsze koło Indian, pomyśleli więc także o sferze towarzyskich atrakcji. – Byliśmy w wiosce olimpijskiej, na London Eye, w Centrum Topolskiego, w Windsorze i w British Museum. Zwiedzaliśmy też Instytut Sikorskiego, gdzie trafiliśmy na znakomitego przewodnika. Byliśmy w Ognisku i w Brompton Oratory, pierwszym polskim kościele, gdzieśmy się wszyscy spotykali, a potem szło się do Dakowskiego… Bardzo dużo osób przyszło na pożegnalny obiad, nawet zyskaliśmy nowych członków, a ja spotkałam panią, która w Indiach była w mojej grupie zuchowej – opowiada Pniewska. – Po Zjeździe zazwyczaj gdzieś jeździmy. Przedostatni był w pięknej Szczawnicy, a potem pojechaliśmy do Budapesztu. Jeszcze wcześniej spotkaliśmy się pod Poznaniem, to pojechaliśmy na wycieczkę do Berlina. A jak mieliśmy Zjazd na Mazurach, to pojechaliśmy na Białoruś – dodaje. W Indiach, dzięki ich pomocy, został odnowiony cmentarz, na którym spoczywa kilkudziesięciu Polaków. Urząd do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych umieścił na tym cmentarzu tablicę z nazwiskami wszystkich zmarłych. Podczas pierwszych, w latach 90., odwiedzin Indii przez grupę ocalonych, pułkownik Gailkvad rzucił pomysł, aby upamiętnić tych kilka lat, które spędzili tam jako dzieci, ratując się po Rosji.

– Zresztą okazało się, kiedy pojechaliśmy do Valivade po tylu latach, że dużo ludzi nas pamiętało. W latach 90., w zupełnie dobrym stanie były jeszcze budynki szpitalne, padł więc pomysł aby zrobić tam nasze muzeum, ale kto miałby go nadzorować i prowadzić? Stanęło więc na pomniku. Jasiek Siedlecki, który był architektem zrobił projekt, a kolega z Instytutu Sikorskiego pożyczył nam orła, z którego odlaliśmy kopię. Odsłanialiśmy ten pomnik podczas naszej drugiej wycieczki do Indii, pamiętam, że orzeł leżał na ziemi jeszcze dzień przed uroczystością, bo tak Hindusi pracują – śmieje się pani Danka i wspomina również, że ogromną pomocą i pełnym zaangażowaniem wykazał się wtedy konsul Makles, stąd Indianie nazywają go swoim przyjacielem. Zresztą tradycja zobowiązuje, Makles miał z kogo czerpać. Dzieci polskie, w tym sieroty i półsieroty, które opuściwszy Rosję trafiły do Indii, nie wiedziały, kto i jak to wszystko dla nich zorganizował. A byli to konsulostwo Kira i Eugeniusz Banasińscy. Osiedla w Balachadi i Valivade powstały w dużej mierze dzięki nim. A także dzięki Polonii.

Zjednoczenie Polaków w Indiach ściśle współpracowało z Polskim Czerwonym Krzyżem, a Koło Kobiet opiekowało się chorymi w szpitalach, zajmowało się szyciem bielizny, przygotowaniem i pakowaniem odzieży dla uchodźców z Rosji i dla jeńców wojennych w Niemczech. Konsulostwo Banasińscy byli ponoć ludźmi niezwykłego wręcz zapału, poświęcenia i odwagi w przedsięwzięciach, realizowanych z myślą o wywiezionych. Śp. Jan Siedlecki, zwany „Jaśkiem”, opisując genezę osiedla Valivade odnotował rok 1941, w którym Banasiński prosił MSZ w Londynie o upoważnienie go do podjęcia rozmów z rządem Indii o rozmieszczaniu osiedli, ich budżetach i organizacji. W 1942 roku złożył prośbę o zgodę na oficjalne wystąpienie o przyjęcie przez Indie pięciu tysięcy dzieci z matkami, na koszt polskiego rządu. Zyskał natychmiastową aprobatę, przy czym brytyjskie Ministerstwo Skarbu zaznaczyło: „Rząd Polski przyjmuje odpowiedzialność za finansowe długi związane z wydatkami i utrzymaniem polskich uchodźców poniesione przez rząd Indii. Rząd RP jest finansowany z kredytów udzielonych mu przez Rząd Brytyjski”.

Wiesław Stypuła, który trafił do osiedla dzieci w Balachadi koło Jamnagaru, przypomniał deklarację hinduskiego rządu i maharadży Jam Saheba (Jego Wysokości) Digvijaya Sinhji. Panujący w księstwie Nawanagar, jako pierwszy zaofiarował przyjęcie na swój teren początkowo pięciuset, a później tysiąca dzieci. Wtedy, z inicjatywy Konsulatu Generalnego w Bombaju zostaje powołany w Delhi Komitet Pomocy Dzieciom Polskim oraz otwarty rachunek bankowy, na który z funduszu Wicekróla Indii wpłacono 50 tysięcy rupii. Obok Komitetu powołano również specjalny Fundusz, gromadzący datki.

Wystawa o dzieciach, które wydostały się z Rosji. Jedna z uczestniczek Zjazdu szuka siebie na fotografii.
Wystawa o dzieciach, które wydostały się z Rosji. Jedna z uczestniczek Zjazdu szuka siebie na fotografii.
Jako jedne z pierwszych przyjechały dzieci z sierocińców we Wrewskoje koło Taszkientu, będące pod opieką Hanki Ordonówny. Przeżycia z tamtego okresu utrwaliła w autobiograficznej powieści pt. „Tułacze dzieci”, gdzie pisała: „Stan zdrowia dzieci był katastrofalny; poza ogólnym wyczerpaniem, prawie każde z nich miało gorączkę, a wiele cierpiało na szkorbut, koklusz, a nawet kilkoro rozchorowało się na tyfus plamisty”. Ordonówna wspomina trzyletniego Henia, zabawnie wyglądającego w spodniach na pięciolatka. „Nogi jego, piszczele pokryte tylko skórą. Zapadnięte piersi, obciśnięte swetrem, chudziutka szyja, na której chwiała się ogolona głowina i rączki jak wykałaczki, składały się na obraz polskiego dziecka w Rosji. Ciało i skóra na głowie były usiane ranami szkorbutowymi lub po ukąszeniu insektów. To nie dzieci, to ruiny – mówiła, załamując ręce, lekarka”. W książce Indian jest zdjęcie leżącego w łóżku chłopczyka: wypisz-wymaluj Heniuś, tylko starszy. Straszliwie wychudzony. Zdjęcie to Indianie znaleźli w Instytucie Sikorskiego, w materiałach o dzieciach, które przeszły sowiecką Rosję. W powszechnej świadomości Europy odnoszącej się do ofiar czasu ostatniej wojny istnieje głównie wojenna gehenna Żydów. Katorga polskich rodzin i dzieci – to wiedza marginalna, niemal niezauważona, funkcjonująca wyłącznie w obrębie niszy. A Heniuś nie był wyjątkiem.

W rozmowach z Indianami przewija się wątek wdzięczności i jej proporcji. Bo komu, oprócz Pana Boga, zawdzięczają to, że przeżyli? Na pewno cały ich pobyt organizował rząd na uchodźstwie i to on był odpowiedzialny za finanse. Dokładała się hinduska Polonia i sami Hindusi. Ci Indianie, którzy mieszkali w osiedlu Balachadi, bardzo cenią maharadżę Nawanagaru, bo okazał im dużo serca i przyjaźni, sypnął groszem, a potem systematycznymi datkami. „Dzieci” z Balachadi przyczyniły się w Polsce do powstania szkoły imienia maharadży zwanego „Jam Sahebem” (bo tak najprościej), która przyjmuje uchodźców m.in. z Afganistanu. W Warszawie powstał także skwer im. dobrego maharadży, a więc zaczyna dominować opinia, iż uchodźcy to jemu w pierwszej mierze zawdzięczają swoje Indie. – A on naszego Valivade nie zorganizował – podkreśla Danka Pniewska. – Za obozy płacił polski rząd. Natomiast maharadża dał ziemię i nawet jeden ze swoich budynków, ale tylko na jedno osiedle, Balachadi. Wystarczy więc, abyśmy byli mu wdzięczni za to, co naprawdę zrobił. Nie można twierdzić, że karmił nas wszystkich z własnej kieszeni, bo to już jest nonsens – dodaje.

– Zaczęło się od tego, że Anglicy musieli coś z nami zrobić. Anders powiedział, że jego żołnierze nie będą się bili, jeśli ich rodziny zostaną w Rosji. Musieli się więc zgodzić na to, że rodziny żołnierzy i sieroty wyjadą z Rosji. Swoje kolonie Brytyjczycy mieli też w Afryce, gdzie pojechała większość, trochę do Nowej Zelandii, troszkę do Meksyku, a sześć tysięcy do Indii. Ale przeszło przez nie dużo więcej ludzi, bo w Karachi, które teraz jest w Pakistanie, a wtedy było hinduskie, znajdował się obóz przejściowy, skąd rozdzielano nas na różne strony – tłumaczy Pniewska.

Wątek „wdzięczności” i jej proporcji doskonale obrazuje moment dokonania zbiorowej adopcji grupy dzieci, w której każdy z wymienionych poniżej ludzi był nieodzowny, tworząc kompilację działania skutecznego. Otóż maharadża, wspólnie z brytyjskim majorem Clarkiem i komendantem osiedla Balachadi księdzem Franciszkiem Plutą, dokonali przed sądem indyjskim zbiorowej adopcji kilkuset polskich sierot i tym samym zapobiegli grożącej im, przymusowej deportacji do Polski, wbrew ich woli. W 1945 roku do osiedla w Valivade przybył przedstawiciel komunistycznych władz Polski, agitujący do powrotu do kraju. Echa tej agitacji dotarły do osiedla Balachadi i spotkały się ze zdecydowanym sprzeciwem zarówno opiekunów, jak i dzieci. Większość z nich była sierotami i półsierotami, a ich rodzinne strony pozostały poza nowymi granicami kraju. Wytworzyła się więc skomplikowana sytuacja formalno-prawna, związana z ewentualnym przymusowym odesłaniem dzieci, a do takiego rozwiązania skłaniały się brytyjskie władze. W pałacu maharadży odbyła się narada i po długiej dyskusji powstała myśl zbiorowej adopcji. Komendant, jako przełożony osiedla a jednocześnie duchowny, miał zapewnić dzieciom opiekę moralną i duchową. Maharadża zapewniał opiekę materialną, a Clarke uzyskał zgodę rządu brytyjskich Indii. I tak, polski kapelan, brytyjski oficer i indyjski książę stali się zastępczymi rodzicami gromady kilkuset polskich dzieci. Ostatni wątek tej sprawy, jak odnotował Wiesław Stypuła, był niemal sensacyjny. Komendant, pojechawszy do Kairu, aby uzyskać pomoc dla osiedla od organizacji UNRRA, stał się osobą poszukiwaną listem gończym, który wystosował za księdzem ówczesny zastępca dyrektora tej organizacji – Rosjanin Sobolew. Określił on księdza Plutę mianem „Międzynarodowego Porywacza”.

Ryby na piasku

Od prawej Indianie, którzy przygotowali program urozmaicający otwarcie Zjazdu, Danka Pniewska, obok Halina Szafrańska, z przodu Teresa Glazer i Ryszard Grzybowski. Przyjaciel Koła Indian, Artur Ni
Od prawej Indianie, którzy przygotowali program urozmaicający otwarcie Zjazdu, Danka Pniewska, obok Halina Szafrańska, z przodu Teresa Glazer i Ryszard Grzybowski. Przyjaciel Koła Indian, Artur Ni
To bodaj Bogdan Czajkowski – poeta Indianin – nazwał tak przymusowych emigrantów polskich w Wielkiej Brytanii, Ameryce, wszędzie tam, gdzie się osiedlili. W obozach uchodźczych, po wydostaniu się z Rosji, starsi zachęcali dzieci i młodzież do pisania. A po latach, spośród nich wyłonili się poeci, społecznicy, akademicy. Okazuje się, że pozostawili po sobie sporo słowa. Teresa Glazer wybrała fragmenty ich twórczych wypowiedzi, aby na otwarciu Zjazdu koledzy przypominali życiorysy kolegów. Danka Pniewska przypomniała księdza Peszkowskiego i Dankę Czechówną (Bieńkowską), która zmarła młodo, ginąc w wypadku narciarskim. – Halina Szafrańska mówiła o Jurku Sito i Zosi Zawidzkiej, z którą mamy kontakt, ale która nie była w stanie przyjechać. Wydawała czasopismo dla Misji Katolickiej i drukowała tam również swoje wiersze. Namówiliśmy ją, żeby je wydała i zrobiła to, w tomie pt. „Czarne bzy”. Jurek Krzysztoń, autor książki „Obłęd” wrócił do Polski, niestety zginął śmiercią tragiczną, popełniając samobójstwo. Mówił o nim Ryszard Grzybowski, jego kolega z klasy. Bogdan Czaykowski był z kolei moim młodszym kolegą z Harcerstwa, a potem byliśmy też razem na uniwerku. Robił karierę poetycką tutaj i w Polsce, a osiadł w Kanadzie – relacjonuje krótko Danka Pniewska.

Elżbieta Sobolewska

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

komentarze (0)

_