– W Nigerii uzbrojeni po zęby napastnicy wpadali na pokład, kradli co popadnie, często będąc w zmowie z kimś z załogi. Po tym jak dwóch kolegów kapitanów zginęło podczas takich akcji, zrezygnowałem z pracy w tym regionie – mówi emerytowany Kapitan Żeglugi Wielkiej Orland Machnikowski w rozmowie z Piotrem Gulbickim.
Od niemal pół wieku mieszka pan w Londynie.
– Dokładnie od 1965 roku, kiedy po skończeniu studiów w Państwowej Szkole Morskiej w Szczecinie w pierwszym rejsie popłynęliśmy do Newcastle. Siedziałem z kolegą w pubie, gdy ten nagle wypalił, że zostaje na Wyspach i to samo radzi mnie. Nigdy wcześniej o tym nie myślałem, ale wystarczyło kilka minut, żebym się zdecydował.
Odważna decyzja…
– … tym bardziej, że działaliśmy w ciemno, bez żadnego przygotowania i planu. Po prostu poszliśmy na komisariat policji, prosząc o azyl polityczny. Policjant rozłożył ręce mówiąc: „Witamy w Anglii”. Następnego dnia przewieźli nas do Londynu, a konkretnie do więzienia w Brixton.
Do więzienia?
– Takie obowiązywały wówczas procedury. Ale to nie był zły czas, czuliśmy się tam jak w hotelu. Każdy dostał swoją celę, mieliśmy dostęp do polskiej prasy i książek, na śniadanie serwowali kakao i pomarańcze. Anglicy byli przyzwyczajeni do takich sytuacji, gdyż regularnie mieli do czynienia z polskimi marynarzami proszącymi o azyl. Po trzech tygodniach zostaliśmy zakwaterowani w hotelu Polskiej YMCA. Szczęście nam sprzyjało, gdyż po kilku dniach przyszedł facet, który szukał marynarzy. Potrzebował ludzi do przetransportowania holownika z La Valetty na Malcie do Glasgow w Szkocji. W ten sposób dostałem swoją pierwszą pracę na obczyźnie. Kolega szybko wyemigrował do Kanady, zrezygnował z pływania i zrobił doktorat z psychologii, a ja zostałem na Wyspach. Na stałe.
Pływał pan w różnych rejonach świata.
– Praktycznie po całej kuli ziemskiej. Po powrocie z Glasgow dowiedziałem się o istnieniu Związku Oficerów Polskiej Marynarki Handlowej, działającego w ramach polskiego rządu na uchodźstwie, i tam skierowałem swoje kroki pytając o pracę. Okazało się, że jest etat II oficera na statku izraelskim. Problem polegał na tym, że ja byłem tylko starszym marynarzem.
„Jeśli ma pan doświadczenie harcerskie, to da pan sobie radę. Mój kolega kapitan wciągnie pana w tą robotę” – usłyszałem od urzędnika i już następnego dnia płynąłem do Rotterdamu, gdzie zamusztrowałem się na statku o nazwie „Amal” – izraelskiej jednostce, na której połowę załogi stanowili Polacy. Pływałem na niej przez rok i była to prawdziwa szkoła życia. Po powrocie do Londynu, mając dobre referencje, zdałem egzamin na porucznika Żeglugi Małej, a w kolejnych latach zaliczałem kolejne szczebelki w tej drabinie. Kulminacją był dyplom Kapitana Żeglugi Wielkiej, który otrzymałem w 1973 roku.
Szybko…
– Bardzo szybko, miałem wówczas 29 lat. Taki awans w tak krótkim czasie był rzadkością, ale muszę przyznać, że na morzu czułem się jak ryba w wodzie.
Pracował pan dalej dla Izraelczyków?
– Dla różnych firm – izraelskich, brytyjskich, południowoafrykańskich, amerykańskich… To specyficzny zawód, dużo zależy od przypadku i szczęścia. Tak było również w moim przypadku. Pewnego razu, podczas urlopu w Londynie, siedząc w barze spotkałem polskiego kapitana, który pracował przy obsłudze platform wiertniczych na morskich polach naftowych. Dał mi namiary na kompanię, z budki telefonicznej zadzwoniliśmy do menedżera i już następnego dnia leciałem do Bahrajnu. Zameldowałem się na statku jako pierwszy oficer, a po dwóch miesiącach byłem kapitanem.
Obsługa platform wiertniczych to specyficzne zajęcie.
– Nawet bardzo. Polega na holowaniu wież wiertniczych, zaopatrywaniu operujących na nich ludzi w żywność i sprzęt, przewożeniu ładunków do wierceń… Praca jest ciężka, często wykonuje się ją w ekstremalnych warunkach. Bywało, że rozstawianie kotwic wieży wiertniczej zaczynaliśmy w słonecznej pogodzie, a kończyliśmy podczas potężnego sztormu. Mimo że załogę niemal zmywa z pokładu, nie można przerwać wykonywania zadania. Co więcej, trzeba bardzo umiejętnie manewrować – wieży nie można dotknąć burtą statku, gdyż mogłaby ulec uszkodzeniu.
W tym biznesie pracowałem 20 lat, w różnych zakątkach globu – w Brazylii, Trynidadzie, Nigerii, Sudanie, Zjednoczonych Emiratach Arabskich, Bahrajnie, Kuwejcie, Iranie… Praktycznie na całym świecie, gdzie wydobywano ropę naftową z dna morza.
Trafialiście na piratów?
– Na pełnym morzu nie, natomiast zdarzało się, że statki atakowano podczas postoju w portach – szczególnie w Nigerii. Na początku to był bezpieczny kraj, jednak z czasem robiło się coraz gorzej. Uzbrojeni po zęby napastnicy wpadali na pokład, kradli co popadnie, często będąc w zmowie z kimś z załogi. Po tym jak dwóch kolegów kapitanów zginęło podczas takich akcji, zrezygnowałem z pracy w tym regionie.
Tylko Nigeria była niebezpieczna?
– Nie tylko. W latach 80. ubiegłego stulecia groźnie zrobiło się również w Brazylii, tyle że do napadów dochodziło tam nie na samych statkach. Atakowano cudzoziemców w hotelach, a nawet na ulicach. Doświadczył tego nasz menedżer, który pewnego dnia zjawił się w biurze w samych slipkach. Okazało się, że w drodze do pracy, w środku dnia, napastnicy przystawili mu pistolet do głowy i musiał oddać wszystko co miał, włącznie z ubraniem.
Pracował pan nie tylko jako kapitan.
– Po 20 latach pływania zostałem doradcą na budowach morskich w Zatoce Perskiej. Nadzorowałem ustawianie stacji przepompowujących ropę, montaż rur, którymi dostarczano ją do portu oraz szereg innych kwestii technicznych z tym związanych.
Następnie zostałem kontrolerem ruchu statków i zastępcą kapitana w porcie Ruwais w Zjednoczonych Emiratach Arabskich.
Ma pan na koncie rejs dookoła świata.
– To było na początku mojej morskiej przygody, w 1970 roku, kiedy pracowałem dla angielskiej firmy Sugar Line. Wypłynęliśmy z Londynu do Montrealu, skąd z załadowanym tam ładunkiem azbestu skierowaliśmy się do Inchon i Pusan. Korea Południowa była wówczas bardzo biednym krajem, obowiązywała w nim godzina policyjna, dlatego jak człowiek zasiedział się dłużej w knajpce do rana musiał sobie szukać jakiegoś lokum. Zdarzyło mi się to kilkakrotnie. Z Pusan obraliśmy kierunek na Sasebo koło Nagasaki, gdzie przez trzy tygodnie statek przechodził remont w stoczni. Stamtąd popłynęliśmy do Sydney, załadowaliśmy melasę i dowieźliśmy ją do Kapsztadu. Z RPA droga do Londynu była już prosta. Cała podróż trwała pół roku.
Ciekawe wspomnienia.
– Życie na morzu to jedno wielkie wspomnienie. Pracując na statkach izraelskich często woziliśmy broń, głównie z Anglii, Belgii i Niemiec. W 1968 roku Izrael wprowadził do służby brytyjską łódź podwodną „Dakar”, która już w pierwszym rejsie mijając Cypr straciła łączność z dowództwem. Do poszukiwań zaangażowano wiele jednostek, również nas, jednak mimo zmasowanej akcji nie udało się jej odnaleźć. Na pokładzie mieliśmy ojca i syna jednego z zaginionych marynarzy, obaj godzinami stali przy burcie wypatrując śladów łodzi. Bezskutecznie. Dopiero 31 lat później znaleziono jej wrak. Długo podejrzewano, że jednostkę zatopili Rosjanie bądź Egipcjanie, jednak obecnie przypuszcza się, że najprawdopodobniej przyczyną tragedii był wybuch w kanale torpedowym. Cała załoga zginęła.
Takie sytuacje potęgują strach?
– Może nie tyle strach, co refleksję. Ale cóż, taki zawód, ryzyko jest jego integralną częścią. Ludzie różnie reagują w chwilach zagrożenia, chociażby w czasie dużych sztormów. Wielokrotnie byłem w sytuacjach, kiedy woda zalewała pokład, wkoło błyskały pioruny, ale, paradoksalnie, jest granica po przekroczeniu której człowiek już się nie boi i skupia się na tym jak przeżyć. Pamiętam potężną, trzydniową zawieruchę w okolicach Kuby. Wiatr był tak duży, że marynarzy nie można było wysłać na pokład, bo woda by ich zmyła. Miałem wtedy uczucie, że zbliża się dzień sądu ostatecznego. Ale nie dawałem tego po sobie poznać, w końcu odpowiadałem za życie 26 ludzi.
Silne nerwy to podstawa?
– Silne nerwy, opanowanie, tolerancja. Ta ostatnia jest bardzo potrzebna, szczególnie jeśli załoga składa się z marynarzy różnych nacji, odmiennych religii i kultur. Trzeba to wszystko wypośrodkować, bo kiedy tworzą się grupy, a jedni chcą dominować nad innymi, pojawiają się konflikty. Wówczas konieczne jest stanowcze działanie, a jednocześnie dyplomacja. Podstawą jest, żeby nie traktować nikogo z góry, bo na morzu jest różnie – ludzie są wybuchowi, mają swoje problemy, które potęgują się po długim niezawijaniu do portu.
Przyczynia się do tego rozłąka z rodziną?
– Na pewno, chociaż do wszystkiego można się przyzwyczaić. Ja większość życia spędziłem poza domem, samotność mi nie przeszkadzała. Jednak, mimo częstej rozłąki, mój starszy syn skończył Eton College, gdzie jako jedyny zdał maturę z języka polskiego, a potem prawo międzynarodowe na University College London. Obecnie pracuje w Moskwie jako brytyjski prawnik. Z kolei młodszy syn jest genetykiem molekularnym, absolwentem King’s College London. Żaden z nich nie poczuł zewu morza, chociaż obaj lubią podróżować – objechali już prawie cały świat.
Natomiast ja najdłużej w rejsie byłem 13 miesięcy, ale swego czasu miałem bosmana z Tajlandii, który, jak się okazało, na statku przebywał nieprzerwanie od czterech lat. Kiedy spytałem go czy nie tęskni za rodziną odpowiedział mi pytaniem: „Jak mam jechać do domu, skoro ojciec ma cztery żony, a ja muszę ich wszystkich utrzymywać?”.
Teraz, na emeryturze, brakuje panu morza?
– Pewnie. A szczególnie tego uczucia, kiedy po zejściu na ląd człowiek się kiwa i dziwi, że woda nie wali w szybę, nic nie spada ze stołu i jest błogi spokój. Jeśli śni mi się morze, to głównie sztorm.
Młodzieńcze marzenia się spełniły?
– Robiłem to, co sobie zaplanowałem będąc dzieckiem. A impulsem ku temu stał się radziecki film o wojnie japońsko-rosyjskiej z 1905 roku, który obejrzałem w kinie jako 10-letni chłopak. W decydującej bitwie pod Cuszimą, po przepłynięciu 29 tysięcy kilometrów i rejsie trwającym kilka miesięcy, carska flota poniosła druzgocącą klęskę, a scena w której okręt z dowódcą i załogą tonie, orkiestra w tym czasie gra hymn państwowy, natomiast po marynarzach zostają tylko pływające na wodzie czapki, zrobiła na mnie niesamowite wrażenie. Wychodząc z kina postanowiłem, że chcę swoje życie związać z morzem.
Mieszkając w Lublinie było to trudne.
– Rodzice, którzy nie mieli z marynistyką nic wspólnego, też myśleli, że to chwilowa zachcianka. Ale ja się zawziąłem. Zapisałem się do sekcji morskiej, chodziłem na spotkania o tej tematyce, a w czasie wakacji starałem się jeździć nad morze. Zawsze kręciłem się przy portach, przypatrywałem statkom i kutrom – w Gdyni, na Helu, w Kołobrzegu. Po skończeniu liceum dostałem się do Państwowej Szkoły Morskiej w Szczecinie. Co ciekawe, razem ze mną studiowało wielu chłopaków z gór, Śląska czy Małopolski, natomiast stosunkowo niewielu było z Wybrzeża.
Ci ostatni mieli dość morza?
– Coś w tym jest, natura ciągnie nas do czegoś, czego nie doświadczamy na co dzień…
Anna. Maria Linca Belka
PANIE ORLANDIE WSPANIALY WYJAD….Sa to wspaniale wspomnienia zwiazane z praca i pszygoda..oraz. Zmaganiem sie na morzu..roznych zdazen….i wskazowka rowniez dla tych co kochaja plywanie,na statkach..