Zawsze gdy nadchodziły święta Bożego Narodzenia, zaczynały się nerwowe poszukiwania. Trzeba było zdobyć składniki na 12 tradycyjnych potraw. Ale jak tu przygotować kolację wigilijną, kiedy w sklepach brakowało wszystkiego – tutaj wspominam oczywiście czasy Polski komunistycznej. Skoro nie można było kupić, rodzice uruchamiali znajomości i własną przedsiębiorczość. Mięso zdobywało się nie w sklepie mięsnym, ale na wsi u rolnika. To logiczne, bo przecież mięso produkuje się w gospodarstwie rolnym czy też na farmie, a nie w sklepie. Wstyd mi, że muszę przypominać czytelnikom takie trywialne rzeczy, ale najmłodsze pokolenie nie ma o tym pojęcia, gdyż sądzi, że np. mleko produkuje się w mleczarni, gdzie miesza się białą farbę z wodą w odpowiednich proporcjach, a następnie wzbogaca sztucznie w takie składniki jak wapń, zapach czy kożuch powstający przy gotowaniu mleka. Nie moi drodzy, mleko powstaje w cyckach krów, skąd wydobywa się je za pomocą dojenia – tak przynajmniej jest w moim kraju, gdzie krowy widuje się na łąkach i pastwiskach, a nie tylko w telewizyjnych reklamach.
Ale wróćmy do świąt. Kiedy rodzice kupowali pół świniaka z przeznaczeniem „na święta” (swoją drogą, jakie wtedy miało się zdrowie, żeby zjeść pół świni w tak krótkim czasie!), my młodzi mieliśmy inne zadanie. Dzieciaki zajmowały się zaopatrzeniem w napoje. Do sklepu monopolowego nie mieliśmy wstępu, tym zajmowali się dorośli, my kupowaliśmy „picie”.
W tamtych czasach największą atrakcją było zdobycie koli, nieważne czy to była pepsi cola, czy coca cola. Co prawda niektórzy uznawali tylko pepsi – wiadomo było powszechnie, że „pepsi piją lepsi a głupole piją colę”, ale dla większości narodu żyjącego pod rządami „płatnych pachołków Rosji” (pamiętacie jeszcze to hasło?) marzeniem był jakikolwiek napój made in USA. Pijąc taką colę człowiek choć przez chwilę czuł się lepiej i wyobrażał sobie, że żyje w świecie znanym tylko z amerykańskich filmów. Nikt wtedy nie straszył, że napoje gazowane spożywane w nadmiarze prowadzą do cukrzycy, psują zęby i sprzyjają otyłości. 40 lat temu w Polsce daleko było nam jeszcze do gospodarki „nadmiaru”.
Najnowsze statystyki wskazują, że Polska wchodząca w rok 2015. jest już krajem pełnego nadmiaru, a jedyne czego nam brakuje, to optymizm. Ale – można powiedzieć – to już tradycja. Podsuwam więc producentom napojów gazowanych (i niegazowanych też) pomysł. Jak zwykle w moich felietonach, od daję go gratis. Proszę rozpocząć produkcję napojów typu optykola. To oczywiście cola wzbogacona o garść optymizmu. Od tej pory wszystkie cole produkowane na polski rynek będą występować w wersji „opty”. Natomiast na rynek amerykański można wyprodukować wersję „pesykola”, zawierającą pierwiastek pesymizmu; zróbmy to tak na próbę; w Amerykanach jest tyle wiary w sukces, że szczypta pesymizmu, czy jak mówią niektórzy, realizmu, im nie zaszkodzi. Ameryce trochę się pogorszy, nam, polepszy i wyrównamy szanse.
No dobra mądralo, ale daj dowód na to, że warto być optymistą, od razu odzywa się w duszy druga połówka, ta pesymistyczna. Od urodzenia my Polacy jesteśmy pesymistami i źle na tym nie wychodzimy, przecież staliśmy się narodem wybranym, mesjaszem narodów! Czy warto eksperymentować i to zmieniać? Nie wiem czy warto to zmieniać, ale warto spróbować.
Kilka lat temu, tak jak teraz zimą, wybrałem się w lot balonem. Nic nie zapowiadało katastrofy, która nastąpiła w chwilę po starcie. Na ziemi wszystko było w porządku, choć mróz trzaskający, minus 17! Widoczność dobra, a więc startujemy. Pilot podgrzał powietrze i łagodnie wznieśliśmy się na wysokość kilkuset metrów. Wtedy nastąpiła katastrofa. Czy to z powodu nadzwyczajnego mrozu, czy kierunku wiatru, w każdym razie okazało się, że nad ziemią utworzyła się gruba warstwa mgły wyglądającej jak gigantyczna biała chmura. Była ona tak potężna, że zakrywała obszar w promieniu wielu kilometrów. Jednym słowem, nie było widać NIC. Byliśmy tylko my, wystraszony pilot i jego pasażerowie. – Co robimy? Lądujemy awaryjnie, na ślepo czy próbujemy przeczekać w powietrzu, może mgła w końcu opadnie. Ale nawet jeśli kiedyś opadnie, to nie wiadomo kiedy. Czy wylądujemy bezpiecznie w nieznanym terenie? Mijały długie kwadranse niepewności i wtedy nastąpił cud. Mgła zaczęła się rozstępować, a na nas czekały najpiękniejsze krajobrazy zimowe, jakie tylko można sobie wyobrazić. Lecąc kilkaset metrów nad ziemią podziwialiśmy Polskę przysypaną śniegiem, przyprószoną mrozem i ozdobioną zimową szadzią. Takie widoki można tylko sobie wyobrazić we śnie… albo spróbować polecieć. Może się uda.
Andrzej Kisiel