26 stycznia 2015, 10:34
Też będą wyjeżdżać?! 	(cz. 1)

Na tegorocznym opłatku ZASP-u (bardzo miłym trzeba przyznać!), przy naszym stoliku toczyły się ciekawe rozmowy.

Fot. Piotr Gulbicki
Fot. Piotr Gulbicki
A to o bibliotece POSK-u i o tym, co się w niej będzie działo, a to o literaturze i jej „salonach”, trochę o Ognisku (kiedyś i teraz), wreszcie o sprawach bieżących, czyli terroryzmie, ostatnich paryskich wydarzeniach i czymś w Londynie nowym, mianowicie zagrożeniu, jakie czuje tu (podobno) społeczność żydowska. Na mieście „mówi się”, że Żydzi z Golders Green i innych dzielnic, które zamieszkują, boją się. O swoje dzieci, sklepy, interesy, nie chcą pokazywać swych twarzy w rozmowach z dziennikarzami i w ogóle najlepiej będzie jak wyjadą. Bo nie widzą już tu możliwości spokojnego życia. Podobno zaczyna szaleć antysemityzm. Postanowiłam opowiedzieć historię sprzed lat, która w kontekście tej rozmowy, wróciła jakoś do mnie. Nie jest wcale „londyńska”, ani „paryska” a całkiem nasza. I niestety można w niej odnaleźć dobrze widoczne wspólne kawałki tej samej układanki.

W 1986 roku zamieszkaliśmy w Hong Kongu. Nasza córeczka miała 3 lata. Szukając spokojnego dla nas mieszkania, znalazłam się pewnego dnia na wyspie Lantau. Discovery Bay było tam wówczas zaciszną enklawą pracujących w Hong Kongu „gweilos”, czyli „zamorskich diabłów”, jak mówili o nas – białych – Chińczycy.

„Diabły” były profesjonalistami w różnych dziedzinach. Sporo pracowników brytyjskiego rządu (ostatnie lata kolonialnego Hong Kongu!), lekarzy, nauczycieli, bankowców, inżynierów i biznesmenów z całego świata. Białe domki wybudowane wokół pięknej zatoki, ogrody, międzynarodowa szkoła i plaża. Cudowny spokój. I na tej to plaży poznałam Lidkę. Słysząc mnie, wołającą do dziecka „nie wchodź do wody!” podeszła i najczystszą, literacką polszczyzną oznajmiła, że choć już od wielu lat nie mówi po polsku, ale spróbuje. Ogromnie się cieszy, że mnie tu widzi i och!, jaka śliczna ta pani „córeczka blondyneczka”. A to jest moja Karen – „Promyczek” po hebrajsku. Promyczek miał czarne kręcone włoski i oczy koloru palonej kawy. I był w wieku mojej córki. Dziewczynki natychmiast objęły się rączkami, a myśmy wykonały dzieciom pierwsze zdjęcie z serii: „ebony and ivory, live together in perfect harmony”. Jak w piosence. Złota główka przytulona do czarnych loków.

Zaprzyjaźniłyśmy się. I to Lidka namówiła mnie, aby wynająć dom tuż obok nich. Tak też zrobiliśmy. Przy wielu wspólnych kolacjach opowiadaliśmy sobie nasze życie. Ona pochodziła z Częstochowy i jako 14-letnia dziewczynka w 1968 roku wyjechała z rodzicami i bratem do Izraela. Jej mąż, student Łódzkiej Politechniki, też w 68 roku opuścił Polskę. Poznali się już tam. O ile pamiętam w Hajfie. Opowiadali o życiu w kibutzach, o upale, o wojsku, które oboje „zaliczyli”, o swoich rodzinach, ciężko przystosowujących się do nowych warunków, o tym, co zyskali, a co utracili. O miłości wreszcie, która ich połączyła.

My opowiadaliśmy o Londynie i o Łodzi i o pokrętnych losach, które i ich i nas w końcu zagnały – mój Ty Boże! – aż do Chin. Z mężem Lidki wędrowaliśmy w wyobraźni po łódzkich ulicach, przypominając jedno drugiemu: „ a pamiętasz kawiarnię na Moniuszki? A ten sklepik z płytami na Zielonej, jedyny, w którym można było kupić pocztówkowe nagrania Beatlesów? A park na Zdrowiu z muszlą koncertową, w którą właziło się, aby odśpiewać własną operową arię „z Bożej łaski”. No pewnie, że pamiętam, odpowiadaliśmy naprzemiennie.

Jakoś omijaliśmy pytanie, dlaczego naprawdę wyjechali z Polski. Czy rodziny doznawały przykrości, czy gomułkowska nagonka była nie do zniesienia, czy może wyjechali… bo nagle po prostu mogli. Czuliśmy, że tego pytania nie powinniśmy im zadać.

 

Z Lidką, w ramach rodzicielskiej aktywności działałyśmy w szkolnym komitecie. Do historii przeszedł Polski Dzień Dobrego Jedzenia, który we dwie urządziłyśmy, kisząc buraki na barszczyk, robiąc osiemset uszek, tyleż kotletów mielonych i dwa wiadra mizerii ze śmietaną. Wszystko poszło w oka mgnieniu, a my ubrane „za krakowianki” radośnie liczyłyśmy dochód uzyskany dla szkoły. Naszą porażką była niemożność zaprzyjaźnienia się na ten dzień, z jedynym na wyspie amerykańskim Litwinem, który stanowczo odmówił barszczykowej unii polsko-litewskiej. Powiedział, że Polaków nie znosi, współpracować z nami nie będzie i gardzi naszą mizerią. Przełknęłyśmy gorzką pigułkę z godnością. A niech sam je swoje litewskie kołduny! Obejdzie się.

Któregoś roku, Lidka widząc, że jak zwykle latem pakuję walizki, aby z córeczką uciec z niemożliwego wprost upału do Polski, poprosiła mnie czy mogłabym coś dla niej zrobić. I że to wielka prośba. I że oczywiście wcale, a wcale nie muszę… ale gdybym akurat… to czy nie mogłabym pojechać do jej Częstochowy? I stanąć na podwórku, pod jej domem. I popatrzeć w okna na pierwszym piętrze. A potem, tylko troszeczkę dalej, na skos przez podwórko, pójść do jej szkoły. I sprawdzić czy brama jest stale zielona i czy skrzypi jak się ją otwiera. I czy na ulicy od frontu, tuż przy przystanku tramwajowym, jest jeszcze budka z gazetami, ze szklaną rozsuwaną szybką, która się wiecznie zacinała i sprzedawca popychał ją… wielkimi nożycami. I z tego wszystkiego zrobić dla niej kilka zdjęć. Naprawdę tylko kilka. Jeżeli… bym mogła?

Ale o tym „czy mogłam”, opowiem czytelnikom następnym razem.

 

 

Ewa Kwaśniewska

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_