Z Arturem Kondratem, prezesem Stowarzyszenia Łagierników Żołnierzy Armii Krajowej, wnukiem oficera AK, który walczył w okręgu nowogródzkim, rozmawia Elżbieta Sobolewska
Statut organizacji został zmieniony w ten sposób, by prawo do członkostwa nie dotyczyło już tylko żołnierzy AK-łagierników, lecz wszystkich żołnierzy AK, ich rodzin oraz osób silnie związanych z etosem Armii Krajowej. Zadbano więc o to, aby „wychować” kontynuatorów misji Stowarzyszenia?
– Cóż, Akowcy odchodzą, więc z czasem organizację należałoby rozwiązać z przyczyn personalnych. A jest przecież wielu ludzi, których interesuje sprawa pielęgnacji pamięci o postawie tego pokolenia; są dzieci i wnukowie Akowców-łagierników, którzy są zainteresowani tym, aby w dalszym ciągu to stowarzyszenie działało, podtrzymywało więzi, poza tym, dopóki są wśród nas kombatanci, trzeba o nich zadbać. Zwyczajnie. Oni jakoś dawaliby sobie bez nas radę, ale przecież nie o to walczyli, aby odejść w niepamięci. Staramy się więc, aby ta działalność się rozwijała, poszerzamy jej zakres. Zajmujemy się edukacją młodzieży, a nawet sportem, bo często poprzez sport można dotrzeć do młodych chłopaków z wiedzą o tym, czym była dla Polski Armia Krajowa. Istnieją niestety sytuacje, gdy nadal bywa ona oczerniana, więc zależy nam również na tym, aby odkłamywać tę komunistyczną manipulację, która trzymała pieczę nad prawdą i niestety nadal przebija się do świadomości Polaków ze swoim fałszywym przesłaniem.
Blisko współpracujecie z okręgiem nowogródzkim, który należy do Światowego Związku Żołnierzy AK?
– Na ten rok mamy mnóstwo projektów, które będziemy wspólnie realizować. Zajmujemy się renowacją cmentarzy i urządzamy nekropolie na Białorusi dla pogrzebanych żołnierzy AK, którzy nie mają krzyży i tablic. Sowieci szybko likwidowali wszelkie ślady, aby nie można było później spotykać się i jakoś upamiętniać miejsca bitew czy pochówku na Białorusi i Litwie. Korzystając z relacji świadków, staramy się odnajdywać te miejsca, bo jeśli oni odejdą, to nie będzie możliwości by je odnaleźć i o nie zadbać. Ponadto, czerpiemy wiedzę z Instytutu Pamięci Narodowej. Prezesem nowogródzkiego okręgu Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej jest dr Marek Krajewski, który jest również kierownikiem działu badawczo-naukowego w Instytucie, gdzie dysponuje ogromną ilością materiału, związanego właśnie z okręgiem nowogródzkim.
Jak pozyskujecie pieniądze na swoją działalność?
– Ubiegamy się o dofinansowanie projektów w Radzie Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa oraz w Urzędzie do spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. Np. w 2013 roku bardzo dużo pomógł nam minister Andrzej Kunert, dzięki jego dofinansowaniu udało nam się urządzić dwie nekropolie w okolicach Lidy i Iwieńca [nazwy do wiadomości redakcji]. Wyszło to bardzo dobrze. Cmentarze upamiętniają kilkudziesięciu poległych, stanęły porządne pomniki z tablicami, więc miejscowi Polacy i polska młodzież, która w pełnej konspiracji pomagała nam urządzać te cmentarze, ma teraz możliwość żeby tam pojechać i się pomodlić. Mamy więc nadzieję, że te miejsca przetrwają.
Młodzież „w pełnej konspiracji”, woli Pan nie podawać do publicznej wiadomości nazw cmentarzy; grzywny dla polskich działaczy… Polak żyjący na Białorusi, który angażuje się w „politykę”, czyli coś więcej, niż tylko folklor jest z gruntu na cenzurowanym?
– Zarówno działania dotyczące pomocy naszym Akowcom, jak i wszelkie działania dotyczące cmentarzy podejmowane są bez zgody władz białoruskich. Robimy więc to wszystko w bardzo dyskretny sposób, ponieważ tamtejsze władze nie wyrażają zgody na ekshumację czy prace upamiętniające polskich żołnierzy, szczególnie z Armii Krajowej.
Jak wyglądają ich mogiły, czy są opisane?
– Niektóre cmentarze były organizowane w latach 60. i 70. czyli świeżo po zakończeniu walk. Są trzy, cztery cmentarze wojenne, parę pojedynczych grobów i krzyży z tablicami. W latach 90. urządzony został cmentarz w Surkontach, ale jest tam jeszcze mnóstwo miejsc, gdzie spoczywają żołnierze Armii Krajowej. Wiemy o tych miejscach, zresztą naszym zadaniem jest ich odnajdywanie. Mamy dużo materiałów w IPN, są żyjący świadkowie, towarzysze broni, którzy brali udział w poszczególnych bitwach, są w stanie wskazać te miejsca, ale na chwilę obecną brak jest woli politycznej, żeby można tam było cokolwiek zorganizować legalnie.
A wożenie świątecznych paczek? Jak rozumiem bez pomocy MSZ jest to niemożliwe?
– Korzystamy z kanałów dyplomatycznych, współpracujemy z konsulatem polskim na Białorusi i mamy do siebie wzajemnie zaufanie. Spotykamy się, kontaktujemy, wspólnie ustalamy strategię. MSZ zna wszystkie nasze działania na Białorusi i Litwie, są poinformowani o każdym naszym kroku, gdyby coś się stało, jest pełna jasność, gdzie byliśmy i co robiliśmy. Zarazem jesteśmy tam obecni jako osoby prywatne, nie reprezentujemy w żaden sposób jakiejś państwowej, polskiej instytucji, aby nie poskutkowało to prowokowaną sytuacją polityczną, że rząd czy państwo polskie robi na Białorusi dywersję.
No dobrze, ale wróćmy do tematu pomocy państwa polskiego. Owszem, jest uznanie, kombatanci otrzymują medale i… tylko tyle.
– Cóż, wystarczyłaby solidna ustawa, która by pozwoliła, żeby mogli dostać godną odprawę, czy rekompensatę. Aby mieli możliwość zmiany mieszkania, czy remontu, aby godnie dożyć swych ostatnich dni. Taka ustawa istnieje, ale tylko w stosunku do żołnierzy, którzy żyją na terenie Polski. Opowiem o pewnej sytuacji. Otóż zaprosiliśmy do nas w 2013 roku, na wypoczynek, Stanisława Lenca, żołnierza oddziałów AK Obwodu Wołkowysk „Reduta”. Mieszkał w skrajnych warunkach, służył w kościele jako zakrystianin i żył od zjazdu do zjazdu. Te spotkania żołnierzy Armii Krajowej represjonowanych w łagrach odbywają się co roku, w maju, a dla niego było to coś tak świętego, że od lutego już się pakował. Pięknie mówił po polsku, ma córki, wnuczki, wszystkie mówią, a nawet śpiewają w kościele. I cóż, pan Stanisław przyjechał na wypoczynek do kraju, do Zalesia Górnego, po czym zmarł. Dzwoni do mnie ówczesny prezes stowarzyszenia, Andrzej Siedlecki i zastanawiamy się: co zrobić? Zaczęliśmy się orientować, za kwaterę na Powązkach zaśpiewano 37 tysięcy złotych, alternatywa było wynajęcie samochodu za 5 tysięcy, przewiezienie ciała do granicy i tyle. Rodzina była w strasznej rozterce, nie stać ich było na to, aby go pochować w Warszawie. A co było w tym wszystkim najbardziej charakterystyczne, że jak z nimi rozmawialiśmy, to okazało się, że przed wyjazdem on spakował wszystkie swoje rzeczy. Tak, jakby chciał w tej Polsce umrzeć. Podjęliśmy więc zobowiązanie, że pochowamy go na Powązkach. Poszliśmy do różnych instytucji i z różną spotkaliśmy się reakcją, nawet taką, że aby ten plan zrealizować, to musimy najpierw złożyć ofertę konkursową… Zaciągnęliśmy więc dług i zgromadziliśmy pieniądze na tę kwaterę. A kiedy jego rodzina przyjechała na pogrzeb i zobaczyła z jakimi honorami został pochowany, z asystą wojskową i tak dalej, to płakali wszyscy, bo nie było to dla nich do pomyślenia, że coś takiego może się wydarzyć. I jak wrócili z tego pogrzebu, to pokazywali zdjęcia wszystkich Polakom, chodzili po wsiach i pokazywali. A my ten nasz dług spłaciliśmy, choć w tym konkretnym przypadku, polskie państwo nam nie pomogło.