10 lutego 2015, 09:54 | Autor: Elżbieta Sobolewska
Osada. Syberia. Powrót

Pani Irena Godyń napisała o życiu w kresowej osadzie krótkie wspomnienie, na jedną stronę maszynopisu. Potem opisała jeszcze, jak w lutym 1940 roku, wszystko się skończyło. Dwie strony rękopisu. Bo nie potrzeba zbyt wielu słów, żeby wyrazić cierpienie. Jeszcze mniej należy się szczęściu.

– Marszałek Józef Piłsudski w swojej mądrości i trosce o swoich żołnierzy wspierał ustawę o reformie rolnej, osadnictwie polskim i żołnierskim. Uważał, że to stworzy silne zaplecze, zabezpieczające wschodnie granice państwa. Będą z tego też wielkie korzyści gospodarcze, bo dadzą zatrudnienie rzeszy zdemobilizowanych żołnierzy, zwłaszcza pochodzenia rolniczego – pisała pani Irena. Osadnicy często zajmowali ziemie osierocone, które kiedyś należały już do Polaków, wywiezionych na Sybir powstańców 1863 roku. Były to ziemie pełne zasieków, rowów i innych zniszczeń wojennych, aż znowu znalazły swoich sprzymierzeńców, młodych i silnych mężczyzn, zaprawionych w znoju. Na początek dostali konie i wozy z demobilu.

– Mieszkano w szałasach i ziemiankach. Przydzielono im na budowę drzewo z sąsiednich lasów i pożyczkę na zagospodarowanie. W szczęśliwym położeniu byli synowie rolników. Dostawali w posagu inwentarz żywy, narzędzia rolnicze i pomoc materialną. Szybko się budowali i zagospodarowywali. W poczuciu solidarności koleżeńskiej przyjmowali na mieszkanie sąsiadów, zwłaszcza tych z małymi dziećmi – wspominała córka osadnika. Równolegle powstawały kółka rolnicze, spółdzielnie kupujące nowoczesne maszyny do wspólnego użytku i wynajmu za opłatą. Zaczęto stosować płodozmian, zakładać pasieki, sady, warzywniaki. W największych osadach powstawały domy ludowe, sklepiki, szkoły, kaplice, kościoły i biblioteki.

Pani Irena pamięta, że „fasoniaści” osadnicy, przez miejscowych uważani za obcych, z czasem zaczęli wrastać w lokalną społeczność, pełniąc rolę nauczycieli życia gospodarczego i społecznego. Byli więc zapraszani na prawosławne święta i wesela, a katolicy prosili ich w kumy. Coraz więcej było mieszanych małżeństw.

– Starsza młodzież należała do Stowarzyszenia Młodzieży Katolickiej i Harcerstwa, miała swoje spotkania, wieczorki taneczne. W zimowe wieczory zbierano się w większych domach. Brała w tym udział młodzież z sąsiednich wiosek. Dziewczęta darły pierze na pierzyny i poduszki, uczyły się haftu, robienia na drutach, szydełkowania, tkactwa ozdobnego. Chłopaki przygrywali na skrzypkach, harmonii, organkach. Śpiewano, przekomarzano się i dyskutowano. Czasem ktoś głośno czytał artykuły z pism, lub powieści, sama lubiłam to robić. Potem potwornie bałam się wyjazdu do Afryki, pamiętając przygody Stasia i Nel – wspomina pani Irena.

Pocztówka wydana przez Salon Malarzy Polskich w Krakowie przez I wojną światową.

Dla nich, dzieci dorastających w osadach, to był raj. Był czas na naukę i na zabawy, pomagało się też rodzicom, traktując to jak przywilej, że jest się już dużym. – Im człowiek robi się starszy, tym natarczywiej wracają wspomnienia z dzieciństwa. Zapomina się, gdzie się położyło okulary, czy i po co poszło się na górę, a pamięta się pozostałości po bitwie niemeńskiej. Pamięta się, jak na fortach naumowickich czy łososiańskich bawiło się w podchody i walkę na szable-kije legionstów z bolszewikami, i zawsze trzeba było ciągnąć losy, bo nikt nie chciał być bolszewikiem. Pamięta się wicie wianków na zbiórkach harcerskich, majenie nimi przydrożnych kapliczek, lub w Święto Morza przesyłanie ich Niemnem z pozdrowieniem dla Bałtyku. Pamięta się zrywanie, na bukieciki dla mamy, pierwszych wiosennych kwiatów, złotych kaczeńców i błękitnych żabich oczek (niezapominajki), przy strumyku na podmokłej łące – opisuje pani Irena. Wspomina zabawy z brykającymi jagniętami, leżenie na ciepłej od słońca murawie i dopatrywanie się w chmurach różnych postaci. Ale najlepszą zabawą było wylecieć boso w ciepły letni deszcz i wskakując w największą kałużę, opryskiwać się nawzajem z rodzeństwem. Wracało się do domu z opuszczonymi głowami. Mama, udając gniew, nie mogła się powstrzymać od śmiechu, patrząc na ubłocone od stóp do głów stwory…

A potem przyszła zima.Wpadli z łomotem, w środku nocy, dwóch sowieckich żołnierzy i dwóch lokalnych milicjantów z czerwonymi opaskami na rękawach kożucha. Postawiwszy rodzinę pod ścianą, zaczęli przetrząsać dom, niby w poszukiwaniu broni, kradli co cenniejsze przedmioty. Jeden z nich wyciągnął z łóżeczka brata Ireny, który zaczął krzyczeć w niebogłosy. – Ojciec zapytał bojca, czego szukał w dziecięcym łóżeczku, bomby, czy granatów? Rozwścieczony skierował lufę karabinu w pierś ojca i pewnie by strzelił, gdybym instynktownie nie zasłoniła go sobą. Za karę nie pozwolono nam nic ze sobą zabrać. Kazano się ubrać i naszymi własnymi saniami i końmi odwieziono nas na stację kolejową do Grodna, do czekających bydlęcych wagonów, które wiozły nas przez sześć tygodni do głębokiej tajgi w irkuckiej obłasti, za Bajkałem. Gdy pociąg ruszył, ktoś zaintonował „Serdeczna Matko” – wspomina Irena Godyń.

Pierwsza umarła na zapalenie płuc śliczna, pięcioletnia Tawrelówna. Matka nie chciała oddać ciała. Wydarte z ramion zostawiono na postoju, przy torach, w szczerym polu. Ojciec Ireny, zamiast rozpaczy zaproponował lekcje rosyjskiego „bo może niejednemu pomogą uratować życie”.

Na posiołku zamieszkali w zapluskwionych barakach z przepierzeniem z desek i podwójnymi pryczami, a pracowali przy wycinaniu i obróbce drzewa. Według komendanta obozu, Masojedowa, nie objęła ich amnestia, bo pracowali „dla wojennej pastrojki”, to jest wysiłku wojennego na rzecz sojuszniczej armii. Ojciec Ireny przy wyginaniu nart, bo po wypadku przy ścinaniu drzewa nie mógł chodzić do lasu, a ona te narty smoliła i czyściła. – Przy końcu stycznia 1942 roku uciekliśmy z obozu. Obudowani deskami z tartaku, na platformie wąskotorowej kolei. Przekupiwszy motorniczego futerkiem mamy, z przesiadką z Tajszecie, przekazani następnemu opiekunowi za obrączki rodziców dotarliśmy do Irkucka, gdzie koczowaliśmy na stacji kolejowej przez dwa tygodnie, załatwiając przy pomocy polskiej delegatury „udostawierenia” (dowody osobiste), i starając się dostać na jakiś pociąg, jadący na południe, do polskiej armii – wspomina. Udało się, wsiedli i pojechali, a pociąg skierowano do Buchary w Uzbekistanie.

– Tam nas wyładowano, sporo polskich rodzin i rozwieziono po sowchozach do pracy przy uprawie bawełny, do której rodzice sił już nie mieli. Poszłyśmy ze starszą siostrą. Za dzień pracy płacono dżugarą, mierzoną garściami. Było to coś podobnego do kukurydzy, mieliło się to na żarnach i zagęszczało wrzątek. Czasem dostało się trochę suszonych moreli. 5 kwietnia, w dzień Wielkiej Nocy, zmarł ojciec, a po paru dniach zabrano do zakaźnego szpitala mamę, starszą siostrę i brata. Mnie, z młodszą siostrą, wygnano z sowchozu, bojąc się zarazy, tyfusu i dyzenterii. Usiłowałyśmy dojść do Buchary, nocując pod krzakami i żywiąc się, kradzionym osiołkom, makuchem z nasion bawełny i pestkami moreli. W końcu siostra ustała. Była kaleką, w kolejce za chlebem, przyciśniętej do lady, coś pękło jej w kręgosłupie. Zostawiłam ją, płaczącą, pod krzakami, i poszłam dalej, szukać ratunku. Doszłam do Buchary. Błądząc ulicami w poszukiwaniu szpitala, natrafiłam na długą kolejkę. Okazało się, że to Polacy, stojący pod polską delegaturą. Gdy płacząc opowiedziałam swoją historię, wpuszczono mnie do delegata bez kolejki. Nakarmiono i przenocowano na skrzyni w stróżówce. Na drugi dzień, z polskim żołnierzem, na arbie (dwukółka z osiołkiem) przywieźliśmy siostrę. Umieszczono nas w dużym pokoju przy delegaturze, gdzie było już kilkoro sierot. W szpitalu okazało się, że mama nie żyje, siostra dalej jest nieprzytomna, a brat prawie już zdrowy. Po paru dniach do nas dołączył. Siostra i brat z grupą innych dzieci zostali wysłani do ochronki w Kaganie, gdzie siostra wkrótce zmarła. Ja czekałam na starszą. Przeżyła. Wysłano nas do Junaczek, do Karkin Batasz. Sowiecki raj opuściłyśmy w końcu sierpnia, ostatnim statkiem z Krasnowodzka, przez Morze Kaspijskie, do Pahlevi w Persji.

***

– Do dziś lubię czuć ziemię pod bosymi stopami i rozkruszać w dłoniach gródki. Została we mnie jakaś atawistyczna miłość do ziemi, którą dziadek nazywał karmicielką. Na szczęście mam własny ogródek, namiastkę tego, skąd nas lutowej nocy, 1940 roku wygnano, a czego nie da się wymazać z pamięci.

Elżbieta Sobolewska

Na podstawie korespondencji od Ireny Godyń z Surrey.

Zdjęcie: www.niezapominajki.pl

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

komentarze (1)

  1. Wspaniałe wspomnienia, aż trudno sobie wyobrazić, ile bólu, cierpienia przeżyła pani Irena. Komunizm to było największe zło w dziejach Polski. Sowieci korumpowali Polaków i robili z nich Judaszy własnego narodu, robili z nich zdrajców. A dziś ciągle jeszcze obchodzi się Zwycięstwo Armii Czerwonej w Ii wojnie światowej. Dziękuję Pani Ireno za wspomnienia, które podziwiam. Podziwiam w Pani wolę życia pomimo, że to życie Pani nie rozpieszczało.