Lot z Hong Kongu przez Frankfurt do Warszawy trwał niemiłosiernie długo. I im dłużej leciałam, tym dłużej myślałam o Lidce. Spokojnej, filozofującej, czytającej Junga. O jej specyficznym poczuciu humoru. „Powiedz mi Lidko, zapytałam kiedyś, czemu właściwie wyście z tego Izraela wyjechali? Przecież nareszcie byliście u siebie. No jak to czemu, odpowiedziała. Wyobrażasz to sobie?! Przecież tam są sami Żydzi?! Tego nie daje się wytrzymać!”
Myślałam też o jej prośbie, aby do Częstochowy, z misją szukania lat, które się zgubiły – pojechać. I o jej mężu, łodzianinie, który przecież tak jak i ja, chodził w naszym mieście do tych samych teatrów i kin, kupował książki w ukochanym antykwariacie w Pasażu Schillera, pił herbatę w „Honoratce” i kawę „u Piątka”. Przecież to miasto było i moje i jego. Można było się nim sprawiedliwie podzielić. A jednak, moje było dłużej. I nie ja musiałam z niego wyjeżdżać.Najpierw udałam się do Częstochowy. Pstryk, pstryk – dom od ulicy. Pstryk, pstryk – budka z gazetami koło przystanku. Pstryk – podwórko. Z tego kąta, z innego kąta. Wreszcie okna. Które to miały być? Te z lewej, czy te z prawej strony klatki?
„A pani tu do kogo? Kogoś pani szuka?” – głos dobywał się gdzieś z góry. Kobieta oparta o poduszkę w otwartym oknie, zauważyła moje fotograficzne starania. „Może nie tyle kogoś, co czegoś” – odkrzyknęłam. Szukam minionego czasu. Tutaj kiedyś mieszkała rodzina mojej znajomej. „Aaaa – to pewnie ci z drugiego piętra. Tak, tak. Oni dawno już wyjechali. Do Izraela. Pani idzie, kiwnęła ręką! Teraz mieszka tam moja sąsiadka. Jest w domu. Niech pani zapuka, ona pani pokaże”. To wszystko stawało się coraz bardziej nieprawdopodobne. Wręcz surrealistyczne. Już nie tylko Lidkowe podwórko, ale i jej pokój, gdzie uczyła się na pamięć Mickiewicza, zobaczę. „Oj, pani! Jakie to zdolne dzieci były! Zawsze same piątki. Dziewczynka grzeczna, drobniutka, z warkoczami. Brata miała. Porządna rodzina. O, pani jeszcze tu zobaczy. Kuchnia i stołowy”. Mogę sfotografować? – spytałam. „A niech pani fotografuje. Mnie tam nie ubędzie!”
W Łodzi powtórzyło się moje „pstrykanie”. Tu ulica, tu Politechnika, tu dom, tu podwórko, tu balkon… Na balkonie mężczyzna w siatkowej podkoszulce. „Pani tu czego?” Aaaa, tak! Tu mieszkali. O, tamte okna. Dawno wyjechali. Dlaczego wyjechali? Oj pani, też się pani pyta? No bo wyjechali. I tyle”.
Kiedy wróciłam do Hong Kongu, Lidka odczekała parę dni, żeby mi samolotowy „jet lag” przeszedł i zaprosiła nas na kolację. Po przystawce nie wytrzymała: „Byłaś? Byłam. Naprawdę byłaś!?? Naprawdę. I pod domem? Tak. I na podwórku? Tak. I w szkole? W szkole też. I wiesz co kochana, dodałam, ja nawet w Twoim mieszkaniu byłam! Choć mi tego nie zlecałaś”. Lidka była wyraźnie wzruszona. Podałam jej wywołane zdjęcia. Nie otworzyła, żeby zobaczyć. Położyła na stole. I ta biała koperta, leżąca pomiędzy nami, skojarzyła mi się… z opłatkiem! (że też ja muszę zawsze mieć jakieś symboliczne porównania!) Przed deserem, zostawili nas przy stole i zabierając kopertę poszli na górę. Resztę kolacji odbyliśmy sami. Ich filipińska „amah” podała kawę, drugą kawę, jakieś Lidkowe ciasto, wreszcie posprzątała i poszła spać. A my ułożyliśmy się na kanapach z gazetami. Byliśmy wszak u przyjaciół! Czekaliśmy. Wreszcie zeszli. Po paru godzinach. Z czerwonymi oczami. I jakoś już się nam nie chciało o niczym rozmawiać.
Kiedy skończyłam opowiadać tę historię, przy naszym POSK-owym stole, zapadła cisza. Wreszcie ktoś spytał: czy Lidka pojechała jeszcze kiedyś do Polski? O ile wiem, to nie, odpowiedziałam. A dlaczego? Bo ją – jak mówiła – Polska boli. Znów umilkliśmy. Ktoś odezwał się po chwili: ale co tak boli? Nie wiem. Choć chyba się domyślam. Zwykle najbardziej boli nas… tęsknota.
A ja? No cóż. Ja tęsknię za nimi. I za nami z tamtych lat. I za czasem, który nas od siebie oddalił. Nauczyłam się też bardzo uważnie słuchać tego, „co mówi się na mieście”. I martwić, że być może, zbliżamy się znów w Europie do kolejnych „wyjazdów”. Bo historia się powtarza, a człowiek nie uczy się niczego.
Ewa Kwaśniewska