16 lutego 2015, 10:18
Świadectwo 75. rocznica wygnania

W dniu 17 września 1939 r. Czerwona Armia wkroczyła na tereny wschodniej Polski. Pamiętam, że siedziałem w wyszczerbie dwumetrowego parkanu, który otaczał Nadleśniczówkę Dzisna, położoną w miasteczku Głębokie przy ulicy byłej trasy napoleońskiej. Prawie dwie godziny przyglądałem się niekończącej się kolumnie sowieckiej armii. Dziwiło mnie, że te nędzne szeregi, przeplatane furmankami pełnymi tych, którzy już nie byli w stanie „maszerować”, można było określić armią.

Przeglądając fotografie z przedwojennych lat zauważyłem kilka interesujących. Przypuszczalnie była to jesień 1938 r., kiedy mieliśmy wizytę Nikity Chruszczowa. Był to czas niepokoju, spowodowanego przez duży napływ sowieckich dywersantów. Polska domagała się wyjaśnień.

Spotkanie z Chruszczowem odbyło na terenie Nadleśnictwa Dzisna, a fotografia przedstawia m.in. gestykulującego Chruszczowa, wtedy sekretarza Ukraińskiej Partii Komunistycznej; Komendanta Polskiej Policji Leśnej, oficerów KOP-u.

Niedługo po dacie 17 września zostaliśmy wyrzuceni z nadleśniczówki, która z biurem, zabudowaniami, sprzętem i zwierzętami została przejęta przez Rosjan na siedzibę ich Komendy Rejonowej. Jak przypuszczam, nie wiedzieli oni, że na strychu spichlerza, około 50 metrów od nadleśniczówki, ja i mój brat Zbyszek, dwa lata starszy, ukryliśmy karabin wojskowy ojca, który przysługiwał mu jako byłemu legioniście a także rezerwiście. Ukryliśmy także dwie dubeltówki i trochę innej broni palnej, którą owinęliśmy w gazety i szmaty. Uważaliśmy, że się przydadzą, gdy będziemy wyrzucali bolszewików z Polski. To były nasze marzenia.

Rodzina przeniosła się wtedy do osady Orechówka, odległej około kilometra na północ od Głębokiego. Nasz pobyt w tym nowym miejscu został wkrótce gwałtownie przerwany.

Leszek Gliniecki ze zgromadzoną przez siebie dokumentacją dotyczącą deportacji Polaków w 1940.
Fot. Elżbieta Sobolewska

Z NKWD przybyło także czterech miejscowych Żydów-milicjantów z czerwonymi opaskami, których funkcją było pilnować nas wewnątrz domu, podczas gdy enkawudziści patrolowali dom na zewnątrz. Matce i ojcu przydzielono po jednym z milicjantów, a oni nie opuszczali rodziców ani na chwilę, nawet jeżeli była potrzeba pójścia do łazienki. Pozostałych dwóch miało „opiekować się” mną i Zbyszkiem, ale właściwie nie zwracali na nas uwagi.

Zadaniem moim i Zbyszka było pakowanie bielizny, pościeli, ubrań, serwet lub firanek, których część nie była nawet użyta podczas tego krótkiego pobytu w Orechówce, a które mogłyby być naszą walutą na wygnaniu. To wszystko było składane i zawiązywane w niewielkie tobołki, które byliśmy w stanie przenosić z miejsca na miejce. Matka głównie zajmowała się siedmiomiesięcznymi bliźniakami, a także dwuletnim Jureczkiem, i prawie już pięcioletnim Dzidkiem. Cała rodzina przygotowywała się na wygnanie, chociaż nie wiedzieliśmy dokładnie, jak to będzie wyglądało, i do jakiego stopnia pakowane rzeczy będą nam potrzebne.

O szóstej rano na saniach i „pod opieką” zbrojnej eskorty NKWD opuściliśmy Orechówkę. Przejeżdżając przez Głębokie, ulicą przyległą do nadleśniczówki, i rozpoznając jedynie zarysy naszego domu, byłem świadomy faktu, że będzie to pożegnanie z naszym poprzednim życiem. Dalsza trasa prowadziła do odległej o 20 kilometrów stacji kolejowej Królewszczyzna. Dołączyliśmy do sznuru już czekających sań, a gdy przyszła nasza kolejka, to zostaliśmy wraz z innymi wtłoczeni do bydlęcego wagonu. Każdy był „wyposażony” w obu końcach w dwupiętrowe prycze, centralnie położony i przykręcony do podłogi nieduży żeliwny piecyk, i także w niewielki otwór w podłodze. Cztery małe zakratowane okienka niewystarczająco oświetlały wnętrze. Nasza ośmioosobowa rodzina zajęła większą część jednej z dolnych prycz, a nasze tobołki upchaliśmy pod pryczą, lub przy ścianie wagonu.

Ogrzewanie z małego piecyka nie było dostateczne, przebyliśmy ten etap, z Królewszczyzny do Kotłasu, w zimowej odzieży i paltach. W nocy koce lub pledy przymarzały do ścian wagonu.

Z Królewszczyzny nasze wagony wyjechały do ostatniej, na byłym terytorium polskim, stacyjki kolejowej Ziabki. Tam zostaliśmy dołączeni do formującego się eszelonu, który późnym wieczorem wyruszył do celu, dla nas ciągle nieznanego. Dodam, że niewątpliwie tam dołączyła do tego transportu czteroosobowa rodzina Glińskich.

Pierwszy postój był około południa następnego dnia. Zatrzymaliśmy się na odludziu, ale przypuszczalnie niedaleko jakiejś wioski/kołchozu, bo wysłane z z wagonów siedmio lub ośmioosobowe zespoły wkrótce wracały z wiadrami, bardzo nieapetycznej i raczej słonej, rybnej zupy, kawałkami chleba, i z kilkoma wiadrami wody do picia. Dzień później zatrzymaliśmy się jak poprzednio, wszystko się powtarzało, za wyjątkiem, że dwóch młodych, przypuszczalnie Białorusinów z innego wagonu, postanowiło podjąć się ucieczki. Po pobraniu jedzenia, w powrotnej drodze i tuż przed wagonami, niespodziewanie postawili swoje wiadra na ziemi, i zniknęli, przedostając się pod wagonami na drugą stronę toru. Zanim enkawudziści się zorientowali, co się stało, i z przygotowanymi karabinami przedostali się na drugą stronę wagonów, to uciekinierzy byli już daleko. Usłyszeliśmy kilka strzałów, ale ucieczka się udała. Miejscowa milicja została od razu zaangażowana, czekaliśmy na wynik prawie że do wieczora, ale odjechaliśmy bez tych dwojga.

Ta ucieczka odbiła się dla nas pozytywnie. Od tego dnia, tylko kilka wagonów mogło wysyłać jednocześnie swoje grupy po pożywienie, a więc proces pobierania posiłku trwał o wiele dłużej, co pozwalało kobietom zgarnąć dostateczną ilość śniegu, który później topiono na piecyku i tak zdobyta woda służyła głównie do mycia się. To szczególnie pasowało naszej rodzinie, bo trzeba było nie tylko obmywać małe bliźnięta, ale także prać do pewnego stopnia ich pieluszki.

Nasza trasa do Kotłasu prowadziła przez Moskwę, Gorki (obecnie Niżny Novgorod), Kirów i zmieniała kierunek na północ, do Kotłasu. Ponieważ pierwsze trzy odcinki dawały wrażenie, że jedziemy na wschód do dalekiej Syberii, byliśmy raczej zadowoleni, że w Kirowie nasz transport zmienił kierunek na północ, co oznaczało, że pozostajemy w Europie, a warunki może będą łagodniejsze, a także będziemy bliżej Polski.

W Kotłasie zostaliśmy wyrzuceni z wagonów i w pierwszym rzędzie rozdzieleni do poszczególnych specposiołków. Następny podział naszej, ale już tylko 950 plus grupy, wyglądał następująco: pierwszą tworzyli mężczyźni, tzn. ci, którzy ukończyli 14 lat (do tej grupy należał także mój brat Zbyszek), niezależnie od posiadanej odzieży lub obuwia byli zmuszeni iść pieszo pod konną i uzbrojoną eskortą NKWD.

Druga grupa to matki z dziećmi do lat dziewięciu, dostała przydział na sanie. To była najszybsza, i najwygodniejsza metoda podróży w tamtych warunkach podczas zimy. Ta grupa zawsze przyjeżdżała pierwsza do wyznaczonego postoju na nocleg. Trzecia grupa to pozostałe kobiety, starcy, ludzie niezdolni aby iść, a także młodzież powyżej lat dziewięciu. Jechaliśmy na północ w ciężarówkach, razem z naszymi rzeczami, wzdłuż zamarzniętej Północnej Dźwiny. Ciężarówki były pokryte jaskrawą, pół-przezroczystą plandeką, hałaśliwie szamoczącą się podczas nieustannych północnych wichrów. Ciężarówki posiadały ławki po obu bokach, a trzecią ławkę przy budce kierowcy. Niestety ławki nie były w stanie wszystkich pomieścić, więc ja i kilku innych było zmuszonych jechać na stojąco przez siedem dni tego etapu. Aby nie odmrozić palców u nóg, przenosiłem od czasu do czasu ciężar ciała z nogi na nogę. Przypuszczam, że inni stosowali tę samą metodę.

Normalnie ciężarówki, chociaż posuwały się żółwim tempem, przyjeżdżały na postój przed pieszymi. Jednak podczas burz śnieżnych, gdy widoczność zmniejszała się prawie do zera, błądziliśmy od brzegu do brzegu po tej szerokiej rzece, mimo że jeden z pomocników kierowcy był delegowany iść pieszo, aby prowadzić nasz konwój i znaleźć miejsce wyjazdu na brzeg. Dodatkowo trzeba było zatrzymywać się przed zaspami śnieżnymi i je usuwać. Raz nawet przeoczono wyjazd z koryta rzeki i musieliśmy się wracać. W takich dniach ciężarówki przyjeżdzały ostatnie.

Na postojach spaliśmy na podłogach, sale w których nocowaliśmy były przepełnione do tego stopnia, że jeśli ktoś potrzebował wyjść w nocy, był zmuszony budzić śpiących, by dostać się do drzwi. Wtedy słyszało się przekleństwa obudzonych.

Powinienem jeszcze zaznaczyć, że kołchoźniczki przygotowywały bardzo dobre posiłki w porównani z tymi sprzed tygodnia.

W siódmym, czyli ostatnim dniu tego etapu, a byliśmy około dwóch godziny od specposiołka Kriesty, starszy pan ze staro-szlacheckimi wąsami zaproponował, abym odpoczął na jego kolanach. Zaproszenie przyjąłem chętnie, chociaż jego kolana były raczej kościste i niewygodne, to siedziałem na nich aż do przyjazdu. Dopiero gdy wstałem, zorientowałem się, że Pan Aleksander Chlewiński już nie żył, umarł w zamarzniętej, siedzącej pozycji, bez wydania najmniejszego odgłosu. Był pierwszym pochowanym na naszym specposiołkowym cmentarzu. Do końca kwietnia 1940 roku dołączyło do niego 19 innych, włącznie z naszymi bliźniakami: Marysią i Jackiem. W sumie do dnia amnestii pochowaliśmy 70 osób. Obecnie ten cmentarz jest nazywany Polskim Cmentarzem w Kriestach, został oczyszczony i poświęcony 30 października 2008 roku, a pomnik-pamiątkowa płyta była uroczyście odsłonięta 30 października 2010 roku.

Czekał na nasz przyjazd pięcioletni Dzidek, który swoje urodziny obchodził 14 lutego w bydlęcym wagonie. Zaprowadził mnie do naszej „kwatery”, przydzielonej w baraku nr.4. Był to kąt z dwoma pryczami, który miał pomieścić całą naszą rodzinę, czyli osiem osób. W jednym pomieszczeniu przebywało około stu osób.

Ojciec i Zbyszek poszli do pracy przy wyrębie lasu, a ja, wtedy jeszcze 12-letni, we wrześniu 1940 roku poszedłem do szóstej klasy rosyjskiej szkoły w wiosce Noza, położonej około ośmiu kilometrów od Kriestów. Do tej samej szkoły, ale do piątej klasy, chodził 13-letni Witold Gliński [według własnej relacji inspirator oraz uczestnik słynnej ucieczki z gułagu, opisanej przez Sławomira Rawicza w bestsellerze „Długi marsz”. Leszek Gliniecki kwestionuje relację Glińskiego – red.].

Po amnestii, 7 września 1941 roku nasza rodzina otrzymała pozwolenie na opuszczenie Kriestów. Po przybyciu na południe Rosji, osadzono nas w kołchozie Budienny w tzw. Dolinie Fergana, gdzie przez kilka miesięcy pracowaliśmy przy zbiorze bawełny. W maju 1942 roku, po miesięcznej kwarantannie w Gorczakowie, wstąpiłem do Junaków w Margielanie. Zaś ojciec i Zbyszek wstąpili do Wojska Polskiego w okolicach Kermine, na zachód od Samarkandy. My wszyscy, a także matka z Dzidkiem i Jurkiem, jako rodzina wojskowa, wydostaliśmy się z Rosji przez morze Kaspijskie do Iranu, we wrześniu 1942 roku.

Leszek Gliniecki

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_