Przedstawiamy fragment książki pt. „Romaszewscy. Autobiografia”. Jak informuje wydawca, jest to „fascynująca historia jednej z najbardziej znanych rodzin w polskiej polityce, w postaci wywiadu-rzeki z Zofią i Zbigniewem Romaszewskimi oraz ich córką Agnieszką Romaszewską-Guzy. Romaszewscy mówią o (…) politycznym dojrzewaniu i wspólnej walce o wolną Polskę. Zdradzają kulisy funkcjonowania III RP, a ich refleksje mogą stanowić swego rodzaju polityczny testament dla młodszych pokoleń”. Wywiad przeprowadził historyk i publicysta, Piotr Skwieciński.
„Zofia Romaszewska: Jeszcze przed wyjazdem do USA (w 1985 r. – PS) dowiedziałam się, że Ludka Wujec (żona Henryka, działaczka KOR i „Solidarności”, wieloletnia przyjaciółka Zbigniewa i Zofii Romaszewskich – PS) poinformowana, iż podziemna „Solidarność” Instytutu mojego męża wypłaca mu ze składek pensję, próbowała te wypłaty zablokować. Argumentowała, że nie należy tego robić, bo to nie są środki na życie, tylko my te pieniądze przeznaczamy na działalność opozycyjną, lepiej więc te składki odprowadzać jak należy – do Regionu. Kiedy się o tym dowiedziałam, zastanawiałam się, jak jej się to w głowie układa. I doszłam do wniosku, że zgodnie ze środowiskową dyscypliną. Bo przecież dla nich (michnikowskiej części opozycji – PS) to jasne jak słońce, że to oni powinni wszystkim rządzić. W danym wypadku oczywiste, że my nie powinniśmy dostawać pieniędzy, bo skoro nie umieramy z głodu to możemy je przeznaczać na jakąś niekontrolowaną przez nich działalność. A prawidłowo powinno być tak, że te fundusze zostałyby odprowadzone do podziemnego Regionu, no a tam to już Helenka Łuczywo zadba, żeby przeznaczono je na właściwe i słuszne cele.
Zbigniew Romaszewski: W Ameryce Zosia zdobyła ogromne jak na ówczesne realia środki finansowe na działalność solidarnościową. Te fundusze pozwoliły nam wystartować.
P. Skwieciński: Sami Państwo nimi zarządzali?
Zbigniew: Najpierw chcieliśmy przekazać je jakiemuś szerszemu ciału. W tym celu spotkaliśmy się z Kuroniem. Ale oprócz pieniędzy Zosia przywiozła też informacje o infiltracji przez SB środowisk solidarnościowych na Zachodzie. Kuroń bardzo nie lubił tych tematów, a Zosia zaczęła o tym mówić. Kuroń chciał przerwać rozmowę, żeby już o tych przykrych sprawach nie słuchać, i już wiedząc że Zosia przywiozła jakieś pieniądze, ale nie wiedząc jeszcze – ile, powiedział: to weźcie sobie tę forsę na swoją działalność.
Zofia: Jacek zupełnie nie chciał słuchać o szpiclach w Brukseli i jak zaczęłam o tym mówić, to on zaczął się śpieszyć. „Dobra, dobra, malutka” – pogłaskał mnie po głowie i poszedł.
Zbigniew: Stworzyliśmy więc Polski Fundusz Praworządności. Instytucja taka była potrzebna, między innymi dlatego, że św. Marcin, Prymasowski Komitet Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i ich Rodzinom wycofywał się wtedy z pomocy dla opozycji, bo hierarchia w coraz większym stopniu uznawała, że to nie leży w profilu Kościoła. Opozycja była ze św. Marcina wypychana. Zbiegło się to z momentem, w którym władze zaczęły zwalczać opozycję za pomocą drakońskich grzywien. Kolegia taśmowo wymierzały po 50 tysięcy zł – to wtedy były trzy przeciętne miesięczne pensje. Zaczęto też konfiskować prywatne samochody, używane do przewożenia bibuły. Podjęliśmy decyzję – dajemy skazanym pieniądze na zapłacenie grzywien. Zwracamy też pieniądze za skonfiskowane samochody. A gdy później, już w 1987 roku pojawiły się w zakładach pracy Komitety Założycielskie odradzającej się „S” zaczęliśmy też wspierać materialnie członków tych komitetów, których wyrzucano z pracy. Wszystko to spowodowało intensyfikację działalności naszych struktur i ich wzmocnienie – bo wielu ukaranych, gdy zapłacono za nich grzywny czy oddano pieniądze za skonfiskowany samochód, zaczynało współdziałać już nie tylko z tymi opozycyjnymi organizacjami, w których byli aktywni dotąd, ale również z nami.
P. Skwieciński: Mówiąc krótko, tworzyli Państwo własne ogólnokrajowe struktury opozycyjne, niezależne od grupy, która wtedy coraz bardziej dominowała w ruchu solidarnościowym?
Zofia: W pewnym sensie tak, choć to w żadnym wypadku nie było naszym świadomym celem. To bardziej samo tak wyszło, no bo skoro w tej dominującej grupie nie bardzo nas chcieli, a my stanowczo chcieliśmy robić coś, co uważaliśmy za szczególnie palące i ważne, to radziliśmy sobie sami….
Zbigniew: Teraz widzę, że wtedy już zaczął się wyraźny proces spychania nas na margines polityczny za niesubordynację wobec grupy, która jak okazało się później, miała spiskować w Magdalence.
Zofia: Jeden z naszych kolegów, jak się potem dowiedzieliśmy, ewidentny agent SB, znany dobrze w niezależnym ruchu wydawniczym, tłumaczył nam wtedy na spacerze, że Rodzina jest strasznie potężna, i on to by się bał jej sprzeciwić. Miałam narastające wrażenie, że oni chcą nas odsunąć. Ale naprawdę nie mogłam pojąć, czemu.
P. Skwieciński: Rodzina?
Zofia: Tak już w latach 80 przyjęło się określać grupę Kuronia-Michnika. Dla podkreślenia jej zwartości i trwałości związku, łączącego tych ludzi. Tego, że trzymali się razem niezależnie od tego, co tak naprawdę myśleli o kimś z ich grupy – jeśli tylko ten ktoś pozostawał wobec tej grupy lojalny.
Zbigniew: Myślę, że Rodzina pamiętała nam MRKS (radykalną i opozycyjną wobec zdominowanych przez wpływy grupy „postkomandoskiej” strukturę podziemia z początku lat 80, pozostającą pod wpływem Romaszewskiego – PS)… Poza tym – nie nadawaliśmy się do polityki, w tym sensie w jakim oni rozumieli politykę. Bo oni zachowywali się coraz jawniej niedemokratycznie.
P. Skwieciński: W jaki sposób?
Zbigniew: Dziś widzę, że usiłowali wtedy przejąć kontrolę nad całym ruchem.
Zofia: Próbowali to zrobić, „otorbiając” Wałęsę, podlizując się mu i jeszcze dodatkowo pompując jego manię wielkości. W efekcie, ci, którzy myśleli, że będą nim rządzić, wyhodowali w nim poczucie pychy i wszechmocy. Monopolizowany był przepływ funduszy tylko do tych struktur podziemnych, które na prowincji były z nimi stowarzyszone. Inne nie dostawały złamanego grosza.
(…)
Zbigniew: Elementem ich przewagi był podziemny „Tygodnik Mazowsze”. Po zapaści innych pism konspiracyjnych miał on niemal monopol na informację w podziemiu.
P. Skwieciński: W „Rozdrożach S” napisał Pan: „Kolejne działania różnych grup przedsiębrane w tajemnicy przed sobą nawzajem (…) stworzyły stan, który nie wahałbym się określić jako kryzys solidarności środowisk opozycyjnych, a to jest fakt, którego trudno nie docenić. Pewna zmowa milczenia, która pokrywa istniejące konflikty grupowe, gdyż programowych nikt nie próbował wyartykułować, ma stanowić namiastkę jedności i przekonać społeczeństwo, że jednak nie jest źle”.
Zbigniew: Dotyczyło to wielu środowisk, ale przede wszystkim – właśnie Rodziny. Ich cele programowe były ukrywane. A przecież już wtedy przygotowywali coś na kształt Okrągłego Stołu. Świadczy o tym choćby fakt, że w 1989 roku od razu mieli w tej sprawie jasne stanowisko, a inni, tak jak my, byli nową sytuacją początkowo zdezorientowani. Oni się po prostu tego spodziewali, widać mieli informacje, którymi nie dzielili się z kolegami. W grudniu 1986 nastąpiło niestety zerwanie mojej wieloletniej przyjaźni z Heńkiem Wujcem. Nastąpiła między nami bardzo ostra kłótnia – właśnie na temat wypychania nas z procesów decyzyjnych. Ja miałem do nich pretensję np. o to, że nie zostałem powołany do Tymczasowej Rady „S”. On do nas – że nie informujemy Rodziny o swoich inicjatywach. Wtedy już nie mieliśmy żadnego kontaktu z TKK i Regionalną Komisją Wykonawczą. Reszta opozycji zauważyła jednak, że rekompensujemy ludziom te grzywny bez końca. Czyli, że jesteśmy finansowo niezależni. I to zaniepokoiło Rodzinę. Michnik przysłał do nas Jana Józefa Lipskiego z posłaniem. Chciał wiedzieć, ile mamy pieniędzy, od kogo i gdzie je trzymamy. Sam Lipski wiedział to, ale bez naszej zgody nie chciał Michnikowi powiedzieć. Nie zgodziliśmy się. Jan Józef się zafrasował i powiada: „Ale Adam mówi, że jak nie powiecie, to on nie będzie was uwiarygodniał na Zachodzie”. Zosia wściekła się. Krzyczała: „mnie, wnuczkę senatora RP, ma uwiarygodniać syn żydowskiego komunisty?!”
Zofia: Rzeczywiście, dostałam szału. Michnika uważałam i uważam za człowieka bardzo zasłużonego. Ale ile trzeba tupetu i braku wrażliwości, żeby powiedzieć coś takiego, pochodząc z takiej rodziny i środowiska. Wtedy żyło jeszcze wielu więźniów stalinowskich. Przecież jeśli ktoś kogoś uwiarygadniał, to raczej my, czy ludzie nam podobni, w jakiś sposób poprzez wspólne działania uwiarygodnialiśmy całe to środowisko walterowców. Bo bez tego bardzo wielu dawnych akowców, czy ludzi ze starej emigracji nigdy nie spojrzałoby życzliwiej na dzieci stalinowców. (…)
P. Skwieciński: W październiku 1986 napisał Pan: „Zawsze zdumiewają mnie ci, którzy twierdzą, że czerwony jest po prostu czerwony, władza jest po prostu władzą czyli monolitem i nie ma się tutaj w ogóle czym zajmować. Zawsze budzi to we mnie podejrzenie, że sami nie są aż tak naiwni i bardzo szczegółowo śledzą grę wewnątrz partyjną, ale dla maluczkich mają wersję uproszczoną”.
Zbigniew: Takie głosy były wtedy częste w różnych środowiskach. Ale chodziło mi głównie o Adama Michnika i jego kolegów. Na zewnątrz kreowali się wówczas na bardzo radykalnych i nieugiętych, teoretycznie odrzucali wszelką myśl o kompromisie. Tymczasem już wtedy mieli spotkania towarzyskie z PZPR-owcami. Tylko owi „maluczcy” mieli o tym nie wiedzieć, trwać w całkowitym odrzuceniu ludzi systemu. Używali instrumentalnie haseł radykalnych, a tak naprawdę chcieli daleko idącego kompromisu, ale koniecznie realizowanego przez nich, z pominięciem innych środowisk opozycyjnych. Nie byliśmy wciągnięci w tę grę i ich działania w tym kierunku. A one już się wówczas toczyły. Tak myślę, że w jakimś sensie byliśmy dla nich pożytecznymi idiotami. Ale nie tylko my, wiele osób budziło się wtedy z zauroczenia Michnikiem. Coraz więcej osób widziało, jak dalece ma instrumentalny stosunek do ludzi. Jak bez ceregieli porzuca tych, którzy stali się mu już niepotrzebni. Jak cynicznie gra. Michnik bardzo przeżył to, że w 1981 roku odmówiono mu (na tle nastrojów antykorowskich i antysemickich – PS) zaakceptowania jako działaczowi „S”. I miał rację, bo to było rzeczywiście paskudne. Ale co najmniej od tego momentu widać było u niego taki nasilający się proces dystansowania się od Polski i Polaków. Można się było zastanawiać, czy Michnik w tym stanie mentalnym, a to przecież narastało w nim przez całe lata 80, będzie kiedykolwiek w stanie „ten kraj”, „tych ludzi” zrozumieć. Marian Brandys opowiadał, że mówił mu z goryczą, że „w tym kraju nigdy nie będzie mógł zostać prezydentem, bo jest Żydem”. Były w tym i wielkie ambicje i kompleks pochodzenia, i dystans do kraju. Już od lat 70 Michnik usiłował budować mosty z rewizjonistami z PZPR. Wydaje mi się, że gdzieś od połowy lat 80 zaczął wyobrażać sobie chyba, że on komunę po prostu ogra, uzależni ją od siebie i uczyni swoimi „poputczykami”, a ogrywając komunę, przesunie zarazem cały ruch opozycyjny, solidarnościowy czy jak go zwać – w lewo. Te jego wizje trwały długo. Wygląda, że załamały się chyba dopiero wraz z aferą Rywina. Stąd jego ówczesna wściekłość – okazało się w 2002 roku, że to komuna go ograła (…)”
Źródło: http://romaszewscy.autobiografia.salon24.pl/