Dewizą tą jest wiara w siebie, wezwaniem do umiejętności wykorzystania własnych zdolności, które dają zadowolenie. Ludwik Maryniak przekazuje ją młodym, dzieciom i wnukom. Nam starszym – mówi – choć jesteśmy na emeryturze, nie wolno usypiać i zasypiać. Musimy prowadzić życie dalej, nie gnębić się własną niedolą. Cieszmy się tym, co daje zadowolenie. Były czasy, kiedy nie spodziewałem się, że wyjdę żywy z wojny – wspomina.
W życiorys Pana Ludwika wpisała się wojenna, dobrze przez niemieckiego okupanta obmyślana łapanka, akuratnie na wychodzących z kościoła po mszy św. Ze schwytaną młodzieżą dostał się do Francji, do kopania rowów. Jak każdy życiorys ludzi czasów wojny nadawałby się do bestsellerów, podobnie i ten epizod uwolnienia go przez francuskich partyzantów, można by zaliczyć do cudów wydarcia go spod niemieckiego koszmaru. Przeprawiony przez partyzantów do granicy, przedostał się do Anglii. W wieku 19 lat dołączył do polskiego wojska w Szkocji. Po ośmiu miesiącach ciężkich ćwiczeń był gotów do walki. Służył w 1 Dywizji Pancernej pod dowództwem gen. Stanisława Maczka. Ile strachu się najadł – wspomina – ale jak to w wojnie, nie było czasu na rozmyślanie. Był rozkaz iść naprzód i nie było wyboru.
Przechodził różne etapy życia, niemniej nie poddawał się. Dążył do wyjścia na drugi brzeg. Ten lepszy brzeg był odrodzeniem się na nowo, jeśli nie we własnym kraju, do którego nie wrócił, to na obczyźnie, bez względu, gdzie mu przyszło żyć. Z frontu wrócił do Wielkiej Brytanii. W Szkocji, podczas przygotowania do cywila w różnych zawodach, Pan Ludwik nie miał trudności w wyborze. Jako przedwojenny praktykant u swego o 6 lat starszego brata Alojzego, mistrza krawieckiego, teraz już doświadczony w krawiectwie, z przyjaciółmi Józefem Powałą i Bazylim Packim, został instruktorem dwunastu byłych żołnierzy, przygotowując ich do zawodu krawieckiego. Ze Szkocji przeniósł się do Londynu, gdzie zamieszkał brat jego Alojzy, żołnierz 5 Kresowej Dywizji Piechoty. Obaj byli dobrze przygotowani do podjęcia decyzji założenia krawieckiego zakładu w Londynie. Były to lata powojenne, lata odnowy i pragnienia powrotu do normalnego życia z żywnością i ubraniem, jeszcze na kartki, z meblami produkcji „Utility”. Zdecydowani na sukces Bracia Maryniakowie, Ludwik z Alojzym, przedwojennym mistrzem krawieckim, w 1948 roku przy Bayswater Road, na Quennesway na przeciw Kensington Parku otworzyli pierwszy zakład krawiecki. Doradcami ich byli ludzie na wysokich stanowiskach, m.in. dr Martel; Józef Wejers, przedwojenny prezydent miasta Gdańska, w 1934 roku wysłany do Londynu jako attaché handlowy, znający cztery języki; Karol Poznański ostatni konsul generalny II Rzeczypospolitej; :mecenas Mieczysław Chmielewski. Ci ludzie – wspomina – udzielali nam pomocy na każdym kroku.
Poświęcenia dokonał ks. prałat Adam Wróbel. W uroczystości tej brał udział pan Jóźwiak, prezes Związku Kupców i Przemysłowców w Londynie, przedwojenny restaurator, właściciel sławnego „Lukullusa” w Poznaniu, późniejszy właściciel londyńskiej restauracji „Lukullus” przy Oxford Street. W swoim przemówieniu dawał za przykład braci Maryniaków. Powiedział wtenczas – „zdolnością i wiedzą w stołecznym mieście angielskim, przy pryncypalnej ulicy Londynu otwarli zakład, który stał się znany i sławny nie tylko wśród Polaków”. Wystawy przyciągały ręcznie szyte męskie garnitury i wszystkie do nich akcesoria – krawaty, koszule, buty, skarpety.
Z biegiem lat klientela była tak liczna, że zatrudniano czternastu ludzi. Interes kwitł aż do lat 70. Były to czasy wielkich sukcesów, które dawały duże zadowolenie. Ale i zmian. Ręczne krawiectwo, nadające modzie szyk i galanterię, zaczęło przegrywać z rozpowszechnieniem się taśmowej produkcji męskiej i damskiej garderoby.
Krawiectwo zamienił pan Ludwik na pensjonat, na Ealingu, który prosperował od 1975 do 2000 roku. Obecnie jest emerytem. Jeszcze dziś spotyka swoich klientów. Jeden z nich, pamiętał szyty przez niego garnitur do ślubu. Radosne wspomnienie. Cieszy się i z zadowoleniem wspominając, mówi: nie wolno zostawiać ludzi samych. W towarzystwie łatwiej przeżywa się wiek dojrzały. Trzeba iść z prądem życia, do przodu. Przeszliśmy ciężkie czasy, były porażki, ale były też sukcesy.
Przeżycia p. Danusi Kamienieckiej były bardzo inne.
Spotkanie dwojga, całkiem różniących się losami wojennymi, ludzi zorganizowała Zosia Walisiewicz, osoba, która nie zna trudności w zaskakiwaniu niespodziankami. Do kawiarni przy kościele św. Andrzeja Boboli zaprosiła panią Danusię Kamieniecką i pana Ludwika Maryniaka. Oboje zeszłego roku obchodzili swoją okrągłą rocznicę 90-lecia. Przy kawie zasiadło kilka osób, na przyjacielskie pogaduszki. I tak niespodziewanie zeszło się na wspomnienia.
Przed Bożym Narodzeniem 1939 roku, ojciec Danusi, ostrzeżony przed aresztowaniami oficerów polskich, zorganizował ucieczkę z Brześcia za Bug do Warszawy. Kiedy zbliżała się data ucieczki, 14 letnia Danusia zachorowała i przy wysokiej temperaturze nie było mowy o zimowej wyprawie. Matka została z chorą córką, ojciec wyjechał. W trzy dni po jego wyjeździe, NKWD okrążyło dom, w którym przez całą noc przeprowadzano rewizję. Po wyzdrowieniu, na początku lutego, Danusia z matką wybrały się w drogę z przewodnikiem, który przeprowadzał ojca. W tym czasie spadły bardzo duże śniegi, które utrudniały przejście obu kobietom. Przewodnik, zirytowany tą powolnością, zostawił je same, wskazując tylko kierunek. Wysoki wał przed nimi stał się dla nich górą nie do przebycia. Idąc wzdłuż niego, doszły do kolejowego mostu na Bugu, łączącego Brześć-Terespol-Warszawę. Przechodząc przez zamarznięty Bug, gdy były już na środku rzeki, Rosjanie zaczęli strzelać. Aresztowane, zostały odwiezione do więzienia. Po paru tygodniach, wypuszczonym zabroniono zamieszkania w pasie przygranicznym w Brześciu. W różnych miasteczkach wynajmowały pokój, lecz władze sowieckie odmawiały im zameldowania się na stały pobyt. Zamieszkały wówczas u babci Danusi. W czerwcu 1941 roku zostały zesłane na Sybir nad rzekę Ob. Po amnestii, w sierpniu 1942 roku Danusia ewakuowana z polskim wojskiem do Persji, w dużym dziecięco-młodzieżowym ośrodku w Isfahanie zdała małą maturę, a dużą w Libanie. W Bejrucie rozpoczęła studia farmakologiczne. Po przyjeździe do Anglii pracowała m.in. dla Koła Byłych Wychowanków Szkół Polskich w Isfahanie i Libanie. Była współautorką, nagrodzonego przez ZPPnO w 1987 roku opracowania „Isfahan, miasto polskich dzieci”. Przez szereg lat była współredaktorką biuletynu „MY”, którego pierwsze numery ukazały się w 1943 roku. W 1998 roku otrzymała nagrodę ZPPnO za napisanie książki „Brześć, niezapomniane miasto”.
I tak, tych dwoje ludzi, z różnymi przejściami wojennymi, dzięki Zosi Walisiewicz spotkało się w kawiarni przy parafii polskiego kościoła pw. św. Andrzeja Boboli. Proboszcz ks. Marek Reczek, gratulując im pięknego wieku, odśpiewał „plurimos annos, plurimos”. Inni, staropolskim „Sto lat”, życzyli im wielu lat w tej pogodzie ducha, jaką promieniują, by nigdy nie pozostali sami, lecz w towarzystwie ludzi życzliwych, dobrych, z którymi łatwiej przeżywa się każdy dzień, w myśl zasady, w którą wierzy pan Ludwik: nie gnębić się własną niedolą, lecz cieszyć się tym, co daje zadowolenie.
Kazimiera Janota-Bzowska