27 lutego 2015, 06:01 | Autor: Małgorzata Bugaj-Martynowska
Samotne macierzyństwo – czarno na białym

 

Jest piąta po południu. Spotykamy się w niewielkiej kawiarni na Ealingu. Koniecznie z ogródkiem, w którym jest mały playground. Mamy znają dobrze to miejsce. Przychodzą tutaj z dziećmi. To dobry czas na takie spotkania. Już po zajęciach w szkole, domowym obiedzie i spacerze. Codziennym, obowiązkowym, bez względu na pogodę. Bo jak mówi mama najmłodszej z pociech: „Starsze dzieci są w szkole, ale maluch musi się dotlenić, wtedy lepiej śpi, je, rozwija się i mniej psoci w domu. A mama też musi znaleźć czas dla siebie. Samotne wychowywanie dzieci to z jednej strony wybór, z drugiej życiowa konieczność, a tak w ogóle to ciężka praca, o wiele trudniejsza niż dzielenie jej z partnerem ”. Mimo tego samotne mamy, będące na spotkaniu przekonują, że są zadowolone z takiego stanu rzeczy i mimo że nie wszystkie i nie zawsze były pogodzone z taką sytuacją, dzisiaj widzą w niej korzyści. I dla siebie, i dla swoich pociech.

Monika, Iwona, Krystyna i Ewa. Wszystkie grubo po czterdziestce. Dojrzałe kobiety. Samotne matki. Dwie z nich są właścicielkami dobrze prosperujących firm. Monika jest fryzjerką, Krystyna prowadzi prywatne niewielkie przedszkole, Iwona na razie próbuje odnaleźć się po śmierci męża, a Ewa czeka na orzeczenie o rozwodzie.

 

Czasem pod górkę, czasem z górki

Spotykamy się w piątek po południu. Monika śmieje się, że to angielska, umowna pora na herbatę – jej znana tylko z literatury i filmów, bo jak przyznaje, dzisiaj tylko chyba w arystokratycznych rodach przestrzega się tych zasad. Ona rzadko na taki przywilej sobie pozwala. Na co dzień prowadzi dobrze prosperującą firmę – czuwa nad czterema zakładami fryzjersko-kosmetycznymi. Dwa z nich znajdują się w Londynie i dwa na prowincji. Jej telefon dzwoni bez przerwy. Zastrzega, że może go wyłączyć tylko na pół godziny, bo tylko na tyle może stracić kontrolę nad tym, co dzieje się w miejscach pracy, które sama stworzyła. – Nie zawsze było tak dobrze. I zawodowo, finansowo i w życiu prywatnym. Zaczynałam 17 lat temu, w jednym z polskich salonów. Przyniosłam swoje krzesło, trzy pary nożyczek, kilka szczotek i suszarkę. Na ścianie zamontowałam lustro. Zarobkiem dzieliłam się z właścicielem salonu. Ja brałam jedną czwartą, on trzy czwarte. Praca od rana do wieczora, a na końcu sprzątanie wszystkich stanowisk pracy. O weekendach raczej nie było mowy. Sielanka (śmiech!) – opowiada. Mimo to, Monika w przyszłość spoglądała łaskawym okiem. Marzyła o swoim salonie i wiedziała, że to marzenie kiedyś się spełni, bo jak przyznaje „do nożyczek zawsze miałam dryg”.

Marzenie Moniki spełniło się, chociaż droga do niego nie była usłana różami. Po drodze wyrósł problem, który na trzy lata przyćmił wiarę w cokolwiek. Jednak nie poddała się, z pomocą przyszły przyjaciółki, obie były po części w podobnej sytuacji. – Poznałam Marka, zakochaliśmy się, pojawiły się wspólne plany, zaszłam w ciążę i urodziłam dziecko… i zostawił mnie mój partner – wylicza, uśmiechając się przy tym i zaraz potem dodaje. – Teraz się śmieję, ale wtedy to był koniec świata. Dramat. Armagedon. Moje życie legło w gruzach. Mogę powiedzieć, że z dnia na dzień. Maja urodziła się z dziecięcym porażeniem mózgowym. Wymagała intensywnej bardzo skondensowanej na niej opieki. Poświęciłam się tylko jej. Wszystko inne zepchnęłam na plan dalszy i właśnie wtedy otrzymałam drugi cios od życia. Zostawił mnie ojciec dziecka. Powiedział, że się odkochał, że sytuacja opieki nad niepełnosprawną córką przeraża go i że musimy od siebie odpocząć. Sądziłam, że takie rzeczy dzieją się tylko w filmach. Z dnia na dzień zostałam samotną matką z niepełnosprawnym dzieckiem – na te wspomnienia w oczach Moniki pojawiają się łzy.

Jedną z przyjaciółek, która wówczas przywróciła Monice wiarę i nadzieję w lepsze jutro była Krystyna. Drobna brunetka, pewna siebie, przyznaje, że zawsze liczyła tylko na siebie i w pełni odpowiadała za swoje wybory. Wszystkie – podkreśla. Również za ten o samotnym macierzyństwie. – Chciałam mieć dziecko, ale nie chciałam mieć męża. Ba, nawet partnera na stałe, w domu, na co dzień ze wszystkimi jego problemami, które i tak wcześniej się pojawią, porozrzucanymi skarpetkami, zalegającego na mojej sofie. Mówiłam o tym szczerze i otwarcie, i znalazłam kandydata na ojca mojego dziecka – mówi. Plan Krystyny powiódł się, dzisiaj jest matką 15-letniego Mikołaja i jest dumna z faktu, że wychowuje syna sama, który jej zdaniem wyrasta na mądrego i odpowiedzialnego człowieka. – Jest też dobrym uczniem, od kilku lat gra w tenisa, uczy się języków obcych – chwali syna, dodając, że w żaden sposób niczego nie stracił, że wychowywany jest tylko przez matkę. „Bywam dla niego i czułą matką, i potrafię być stanowcza, i szorstka jakbym była ojcem. Wysoko stawiam poprzeczki. Myślę, że moja decyzja była podyktowana tym, że sama pochodzę z rozbitego domu. Jednak zanim moi rodzice podjęli decyzję o rozwodzie, najpierw oboje z bratem przeżyliśmy z nimi kilka lat codziennych kłótni, o rzeczy, które tak naprawdę dla kogoś, kto szanuje życie, nie powinny mieć znaczenia” – podsumowuje.

 

Zadecydował los

Iwonę samotne macierzyństwo zastało w momencie, kiedy w wypadku samochodowym zginął jej mąż. Dwa lata temu, na trasie pod Edynburgiem. Był kierowcą. Tego feralnego jesiennego dnia wyjechał do pracy jak zawsze. Nic nie wskazywało, że będzie to jego ostatni poranek z rodziną. – Zjedliśmy rano śniadanie i odwiózł córkę do szkoły. Potem pojechał w trasę. Miał wrócić za trzy dni. Nie zadzwonił, nie wrócił. Za to otrzymałam wiadomość z policji. Nogi się pode mną ugięły… Jego już nie było, a za kilka tygodni miała się urodzić nasza kolejna córka – mówiła Iwona. Od tamtego dnia minęło blisko 30 miesięcy – Iwona wylicza skrupulatnie, jeszcze nie pogodziła się z tym, co zgotował jej los. Jednak już dokonała wyboru. Przekonywująco mówi, że chce być sama, nie jest gotowa na nowy związek i że najcięższe chwile udało jej się przetrwać dzięki wsparciu rodziny i przyjaciół. – Pracuję, wychowuję dzieci, prowadzę dom. Tylko przez chwilę myślałam o powrocie do Polski, ale szybko doszłam do wniosku, że tam będzie nam o wiele trudniej, a tu dzieci mają lepszą perspektywę na przyszłość i troszczy się o nas państwo. Niczego mi nie brakuje, oprócz Janka… – podsumowuje.

Ewa pierwsze nieudane małżeństwo ma już za sobą. Drugi rozwód właściwie w garści. Owocem tych związków są dwaj synowie. Każdy ma innego ojca. Niechętnie mówi o byłych mężach. Jej zdaniem obaj nie potrafili wypełniać powierzonej im roli – przede wszystkim bycia głową rodziny i ostoją domowego ogniska. – To ja zawsze zarabiałam więcej. Zarówno tutaj, jak i w Polsce. Skończyłam filologię angielską,  jestem tłumaczem, nauczycielem w brytyjskiej szkole. Wszystkie domowe decyzje należały do mnie, bo wiem lepiej, bo lepiej się znam, bo mam doświadczenie… i znam lepiej język. A ja nie znałam się, nie wiedziałam, ale miałam motywację. Doszło do tego, że sama naprawiałam w domu kontakt, malowałam ściany i przycinałam wykładzinę w salonie. A w weekendy kopałam piłkę z chłopakami w parku. Miarka się przelała, kiedy mój mąż stracił pracę i musieliśmy zejść do undergroundu – dla mnie sięganie po benefity było czymś tak upokarzającym, że przez kilka miesięcy korzystania ze świadczeń i codziennego namawiania męża do szukania nowej pracy, zrezygnowałam i z niego, i za jakiś czas z socjalu. To była najlepsza decyzja jaką wówczas podjęłam – przekonuje Ewa.

 

Polecam, nie namawiam

Samotne matki, które zdecydowały się opowiedzieć o swoim macierzyństwie „Dziennikowi Polskiemu”, podkreślały, że polecają swój wybór, ale nikogo do niego nie namawiają. Monika uważa, że samotne wychowywanie dzieci, nie oznacza samotności w życiu i nie musi oznaczać takiego wyboru na całe życie. Zapewnia, że dzieciom nie dzieje się żadna krzywda. Wszystko zależy od kobiety i jej systemu wartości. Niektóre z mam potępiły dokonanie takiego wyboru ze względu na korzyści finansowe, które oferuje samotnym rodzicom państwo. – Owszem możemy liczyć na pomoc finansową, ale musimy też pracować, aby na taką pomoc móc się zakwalifikować. Powinniśmy podjąć pracę przez co najmniej 16 godzin tygodniowo, co nie jest rzeczą łatwą, jeżeli wychowuje się małe dzieci i chce się udokumentować swój czas pracy oraz dochód w sposób uczciwy – podkreślała Iwona. Jej zdaniem nie można porównać w żaden sposób sytuacji, w której dzieci wychowują się w pełnej rodzinie, do sytuacji, kiedy wszystkie obowiązki należą tylko do jednego z rodziców. – Jest tylko jeden warunek. Taka rodzina musi być szczęśliwa, wolna od wszelkich patologii i każdy z rodziców powinien znać i wypełniać w niej swoją rolę. I nie jest prawdą, że ważne jest to, żeby tylko być razem. Takie bycie dla stereotypowej zasady, na siłę, ale „na dobre i na złe” działa dysfunkcyjnie, bo co wtedy, kiedy tych złych rzeczy jest coraz więcej? Trzeba umieć być odpowiedzialnym za siebie i innych – komentuje Ewa.

 

Tekst:  Małgorzata Bugaj-Martynowska

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

komentarze (0)

_