W kraju, gdzie wydaje się najwięcej polskich paszportów na świecie i gdzie co roku rodzi się 20 tysięcy polskich dzieci, nie czujemy już tak samo mile widziani jak w 2004 roku. W odpowiedzi na nastroje antyimigranckie Polonia ostro skręca w prawo i zaczyna gryźć koniec własnego ogona.
– Ja mam same pozytywne doświadczenia. Nigdy nikt mnie nie obraził za to, że jestem Polakiem. Jedyny zarzut, jaki pamiętam, to jak mi powiedziano: „wy Polacy za dużo pracujecie.” To było w hotelu, jak za szybko prześcieradła w maglu składałem – zaznacza Łukasz Kowalski z Edynburga. Pracowity i solidny, na dorobku. Taki obraz Polaka w Zjednoczonym Królestwie dominował do niedawna w brytyjskiej świadomości społecznej. W dobie nasilających się w Europie zachodniej nastrojów antyimigranckich ten pozytywny wizerunek został poważnie zachwiany. Teraz też, owszem, jest na dorobku, ale dorabia się kosztem rodzimych obywateli. Pracuje za najniższą krajową pensję, ściąga do Wielkiej Brytanii całą rodzinę, unika płacenia podatków, pobiera „benefity”, czyli świadczenia na dzieci czy mieszkanie. Do domiar złego buńczuczny imigrant znad Wisły jest wyczulony na wszelkie przejawy dyskryminacji i nie boi się swoich racji dochodzić w sądzie.
Jest to generalizacja, którą chętnie podchwytują rosnące w siłę partie konserwatywne, krytykujące niekontrolowany przepływ ludzi w ramach Unii Europejskiej. – Brytyjczycy widzą, że imigranci dominują już nie tylko na ulicach, ale zaczynają mieć coraz większy wpływ na stanowione prawo i coraz więcej przywilejów – tłumaczy Sławomir Wróbel, lider organizacji Great Poland. Puszkę Pandory otworzył kryzys gospodarczy –wzrosła liczba bezrobotnych autochtonów, którzy nie wygrywali konkurencji z obywatelami unijnymi gotowymi pracować więcej za mniejsze stawki. Te konstatacje przekładają się na konkretne przypadki uprzedzeń na tle narodowościowym i samoistne napędzanie się mechanizmu wzajemnej niechęci. Jednocześnie Polacy, którzy mieszkają tu od przynajmniej 6 lat, masowo ubiegają się o brytyjskie obywatelstwo (na przestrzeni 5 lat wzrost ten wyniósł 1.200%) i odcinają się od nowoprzybyłych, co przejawia się rosnącym eurosceptycyzmem i konserwatyzmem.
Pod prąd
Temat imigracji jest bardzo nośny. Antyimigracyjną retorykę szybko podchwyciły angielskie bulwarówki. „Oni ukradli nam prace! 1,3 miliona imigrantów przyjmuje każdą brytyjską posadę,” krzyczy nagłówek na pierwszej stronie Daily Star. „Musimy zatrzymać migracyjną inwazję”, wtóruje mu Daily Express.
Michał Dwojakiewski pracował w Lidlu w Kirkcaldy, w którym zakazano rozmów w języku polskim. Na nic się zdały tłumaczenia, że duża część klienteli przychodziła do tego sklepu właśnie ze względu na polską obsługę. Kierownictwo pozostało nieugięte. Jednak słowiański temperament nie pozwolił Michałowi bezkrytycznie się podporządkować zakazowi. Artykuły na ten temat, które pojawiły się zarówno w prasie polskiej, jak i brytyjskiej to jego zasługa. Polska ambasada wystosowała nawet list do zarządu Lidla. Obecnie toczy się postępowanie, dlatego prawnik Michała odradza mu udzielania komentarzy. Polak zdradza jednak, że to nie jedyne formy dyskryminacji, z jakimi się spotkał w Wielkiej Brytanii.
– Na przykład nieuznawanie polskich dowodów osobistych w sklepach przy zakupie alkoholu – opowiada. – Albo kontrola emigrantów pod względem pobierania świadczeń. Dlaczego nie kontroluje się Brytyjczyków, co pobierają zasiłki na dzieci i mieszkają np. we Francji? I to całymi rodzinami? – pyta Michał, który twierdzi, że nie jest to wina społeczeństwa brytyjskiego, tylko polityków. – Myślą, że są wszechmocni i udźwigną gospodarkę bez emigrantów. Wychodząc z unii mogą wiele stracić. Poza tym uważam, że narasta przede wszystkim niechęć do muzułmanów, lecz brytyjska „poprawność polityczna” nie pozwala o tym mówić, bo to będzie traktowane jako rasizm. Dlatego odbija się to na Polakach – kwituje.
Podobne doświadczenia miał też Daniel Gadowski, inżynier w londyńskim metrze. – Spotkałem się ze złym traktowaniem dwa razy, za każdym razem ze strony Brytyjczyka ze skrajnie prawicowymi poglądami. Pierwszy raz chodziło o rozmowy po polsku w jego obecności. Za drugim razem sprawa była bardziej skomplikowana, bo byłem managerem tej osoby. Człowiek ten postanowił w ogóle nie akceptować mnie, mojej pozycji i poleceń służbowych. Skończyło się interwencją dyrektorów i wewnętrznym zamiataniem spraw pod dywan poprzez przeniesienie go pod innego managera – wspomina.
Daniel, tak jak Michał, wyjechał po 2004 roku, jest zatem reprezentantem tej nowej, najbardziej nielubianej fali emigracji zarobkowej. Ale z przejawami dyskryminacji spotykali się także ci, którzy się tu urodzili. Filip Ślipaczek, biznesman i zasłużony społecznik, potomek powojennych imigrantów, przez całe życie spotyka się uprzedzeniami. Zwykle ogranicza się to do komentarza: „Naprawdę? Jesteś Polakiem? Bo wiesz, moja sprzątaczka jest Polką”. – Jestem dumny ze swojego nazwiska. Dlatego, gdy pracownica banku NatWest zaczęła się z niego śmiać, bo przypomina angielskie zdanie „slip a cheque”, wniosłem na nią skargę – wyznaje. W ramach rekompensaty Filip otrzymał 50 funtów (ok. 280 zł), które przekazał na organizację charytatywną.
Agata Dmoch, polski radca prawny w Londynie podkreśla jednak, że musimy rozróżniać uprzedzenia na tle rasowym lub narodowościowym od prywatnych konfliktów. – Dyskryminację bardzo trudno udowodnić. A mobbing w brytyjskim prawie pracy nie jest podstawą prawną samą w sobie. Trzeba się zastanowić, czy wchodzenie na drogę sądową ma w tym konkretnym przypadku sens. Wiąże się to bowiem z kosztami sądowymi, pracy prawnika, a czasem także z utratą pracy. Warto najpierw spróbować rozwiązać problem wewnątrz firmy, zgłosić sprawę, przełożonemu, działowi human resources, a jak to nie pomoże – kierownictwu – tłumaczy.
Mecenas Dmoch zauważa też, że rzadko dochodzi do aktów braku tolerancji z powodu przynależności do konkretnej narodowości. Dyskryminacja dotyka wszystkich imigrantów i zazwyczaj wiąże się z brakiem wiedzy i tolerancji w stosunku do „inności”, a nie przynależności do danej grupy etnicznej czy pochodzenia z danego kraju.
Ale jest też druga strona medalu. – Bardzo często zdarzają się przypadki, że to imigranci nie rozumieją pewnych obyczajów korporacyjnych i mechanizmów funkcjonowania firm na Wyspach. W miejscach pracy zwykle managerowie zarządzający zespołem ludzi przechodzą specjalne szkolenia pozwalające unikać takich sytuacji, w których to imigranci często mają roszczeniową postawę – stwierdza prawniczka.
Ostro w prawo, znaczy… gdzie?
Zdaniem Wiktora Moszczyńskiego, działacza społecznego, wieloletniego radnego w lokalnych samorządach, te coraz częstsze przypadki dyskryminacji wynikają ze strachu. – W czasach dobrobytu i dobrego samopoczucia za premierostwa Tony Blair, rząd brytyjski był w stanie otworzyć granice i rynek pracy dla obywateli unijnych z nowych państw bez dramatycznych protestów i niemal bez debaty. Problem z tym otwarciem polegał na tym, że nie brano pod uwagę, ile przyjedzie i na jak długo. Wobec tego przez dłuższy okres ten przypływ ze wschodu nie był monitorowany, a ktokolwiek mógł wyrazić obawy czy narzekać był od razu okrzyknięty bigotem czy rasistą – mówi Moszczyński.
Obecnie obserwujemy, jak te obawy dochodzą do głosu i są pożywką dla populistycznych haseł, przy których słabnie argument, że ciężko pracujący Polacy przyczyniają się do rozwoju brytyjskiej gospodarki i zgodnie z danymi National Institute for Economic and Social Research wpłacają do skarbu państwa o blisko ¼ więcej niż z niego pobierają.
– Jako Polacy nie mamy sobie nic do zarzucenia – akcentuje ambasador Witold Sobków. – Ale nie powinniśmy też przyjmować radykalnego języka – raczej przedstawiać fakty i zachęcać do rzeczowej debaty, wypracowywać rozwiązania korzystne dla wszystkich mieszkańców Wysp – apeluje.
Tymczasem poglądy Polonii zawsze mocno prawicowe, w ostatnich miesiącach jeszcze bardziej się radykalizują. Najlepszym dowodem jest rekordowe poparcie dla Nowej Prawicy w wyborach do Parlamentu Europejskiego: od 20% w Aberdeen, przez 30% w Londynie i Bristolu aż po 50% w Birmingham i Nottigham.
– Po ostatnich wydarzeniach we Francji widać lepiej niż kiedykolwiek, że tolerancyjna polityka imigracyjna Unii i idea społeczeństwa wielokulturowego nie zdały egzaminu – mówi Maciej Kwiatkowski, jeden z entuzjastów Janusza Korwin Mikke’go. Maciej do Wielkiej Brytanii wyjechał 10 lat temu, korzystając akcesji Polski do Unii Europejskiej, a obecnie jest zagorzałym zwolennikiem Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (United Kingdom Independence Party, UKIP), która dąży do wyprowadzenia Wielkiej Brytanii z unii. – Ten kraj pęka w szwach, widać jak na dłoni, szczególnie w Londynie, gdzie w mojej przychodni trzeba czekać tydzień na wizytę u lekarza pierwszego kontaktu – stwierdza.
Droga na skróty
UKIP była jedyna partią polityczną, która przestrzegała przed masową emigracją z Europy Wschodniej i teraz w sondażach utrzymuje mocną pozycję – ok. 15% uprawnionych będzie chciało na nią głosować w majowych wyborach parlamentarnych. – Kiedy okazało się, że główne partie nie mają żadnego rozwiązania, jak powstrzymać nowe napływy zaczęła się panika i mocne poparcie dla UKIP, szczególnie na terenach wiejskich i małych miast prowincjonalnych. W odpowiedzi na ten nacisk społeczny i polityczny premier Cameron dal się wciągnąć w projekt ogłoszenia referendum na rok 2017 po możliwych renegocjacjach z Brukselą, aby znaleźć motor do legalnego kontrolowania przyjazdu, a szczególnie zatrudnienia i dostępu do świadczeń obywateli unijnych – tłumaczy Wiktor Moszczyński.
– UKIP oferuje rzekomo „rozsądne odpowiedzi”. Nie zajmuje się zawiłościami albo niejasnościami, na wszystko dając proste, jednoznaczne odpowiedzi. To kusi – w skomplikowanym świecie, ludzie szukają prostych przekazów i często nie chcą czy nie mogą sobie pozwolić na szerszą analizę problemów. Problem w tym, że tabloidowa komunikacja przynosi tabloidową politykę – to przenosi się na efekt rosnącego poparcia nie tylko dla UKIP, ale dla wszystkich innych niż trzy czołowe partie: elektorat wierzy, że znajdą inne, proste rozwiązania. To bardzo naiwne przekonanie – podkreśla Jakub Krupa, analityk LSE European Institute.
Jak na każdym kroku podkreślają wyborcy i politycy UKIP, nie jest to partia nieprzychylna emigracji. Jest nieprzychylna niekontrolowanej emigracji i tym, którzy nie chcą się asymilować. Na dowód prawdziwości tej tezy, a może w celu złagodzenia radykalnego charakteru, wśród przedstawicieli startujących z listy tej partii znalazł się Polak.
– Ludzie zaczęli dostrzegać, że filary, na których opiera się Unia Europejska nie są doskonałe – mówi Przemek Skwirczyński, kandydat UKIP z okręgu Tooting w południowym Londynie. – Antyimigranckie hasła pojawiają się w wypowiedziach wszystkich partii, i konserwatystów, i laburzystów. Więc na którą partię Polacy powinni głosować? Na zielonych? Ugrupowanie popierające przyłączanie się Brytyjczyków do Państwa Islamskiego? – pyta retorycznie.
Nie widzi żadnego konfliktu interesów w tym, że reprezentuje taki, a nie inny obóz polityczny, twierdząc, że program wyborczy UKIP jest skierowany do osób z mniejszymi potrzebami socjalnymi, bez względu na pochodzenie. – Praworządni obywatele, płacący podatki, a wśród nich jest bardzo wielu Polaków, zaczęli się zastanawiać, dlaczego mają utrzymywać osoby, które wykorzystują opiekuńczy system społeczny Wielkiej Brytanii. Obniżenie podatków i budżetówki, to są argumenty, które przemawiają do tych, którzy ciężko pracują na przyszłość swoją oraz w wymiarze globalnym – na przyszłość kraju, w którym postanowili się osiedlić – oznajmia.
Ale przecież emigranci z Polski sprzed 10 lat, zaczynali tak, jak ci, którzy przyjeżdżają do Wielkiej Brytanii dzisiaj, czyli od zera, bez języka, bez doświadczenia, często z niemałym bagażem życiowym. Jednak zdaniem Skwirczyńskiego propozycje UKIP nie odbierają im tej szansy, którą dostali obywatele Wspólnoty.
– Osoby, które zaczynały pracę na zmywaku, a obecnie znajdują się na intratnych stanowiskach lub mają własne dobrze prosperujące biznesy to najlepsze przykłady modelu kapitalistycznego. I wierzę w to, że te osoby równie dobrze poradziłyby sobie, gdyby Polska nie wstąpiła do Unii Europejskiej – mówi polityk, który sam do Wielkiej Brytanii pojawił się na stałe w 1999 roku. Nie ukrywa też, że nie bazuje na polskim elektoracie. – Myślę, że opieranie się na poparciu jednej mniejszości narodowej byłoby dużym błędem. Doświadczenia zeszłego roku pokazują, że Polonia w Wielkiej Brytanii nie jest aktywna politycznie. W zeszłym roku w wyborach lokalnych na 30 kandydatów z Polski sukces odniosła tylko jedna osoba, wieloletnia radna z dzielnicy Ealing, największej polskiej enklawy w Londynie. Jak widać Polacy nie potrafią się zmobilizować i zagłosować na swoich ludzi – odpiera polityk.
Ślepa uliczka
Niska aktywność polityczna Polaków jest zmartwieniem niemal wszystkich działaczy polonijnych. – Poparcie dla UKIP wiąże się także z eurosceptycyzmem Anglików. Niestety Polacy, jedna z najbardziej licznych ilościowo grup, nie wygenerowała ciągle odpowiednio silnej reprezentacji, przez co jako nacja jesteśmy niezasłużenie łatwym „chłopcem do bicia” – przyznaje Sławomir Wróbel.
Wtóruje mu Jerzy Byczyński, prezes Stowarzyszenia Partiae Fidelis. – Nie bronimy się, nie mamy zorganizowanych grup prawników czy organizacji typu żydowskiej Anti-Defamation League. Nie lobbujemy także polityków, nie mamy swoich radnych – wymienia Byczyński. – Jeśli nie zaczniemy aktywnie działać na wielu polach społecznych i instytucjonalnych w celu obrony naszego dobrego imienia i umacniania więzi z Brytyjczykami, to w bardzo łatwy sposób staniemy się głównym kozłem ofiarnym przed tegorocznymi wyborami. Jeśli już nimi nie jesteśmy – podsumowuje.
Polonia pędzona antyimigracyjnymi hasłami dociera do muru marazmu politycznego, jednocześnie odcinając się swoim radykalizmem od Polonii tzw. gorszej kategorii, która jest tu od niedawna, która jeszcze nie ma brytyjskiego paszportu. Ale która też może być siłą, bo przecież wśród niej są jeżeli nie przyszli aktywiści, to przynajmniej ich potencjalni wyborcami. Kierowanie się populistycznymi hasłami to droga na skróty, a w Polakach na Wyspach jest potencjał, nie tylko liczebny. Brakuje tylko pozytywistycznego lidera, który to dostrzeże i zechce do nich dotrzeć. O ile jeszcze tam będą.
Magdalena Grzymkowska