01 kwietnia 2015, 14:08 | Autor: Elżbieta Sobolewska
Polski dla Anglii

Przedwyborcza debata, stoczona w miniony poniedziałek w Portcullis House, pod wiele znaczącym hasłem „Is there a future for Poles in the UK?”, przyniosła konkluzję, stawiającą nas, tutejszych Polaków, w pozycji bliskiej kompromitacji. Bo ile jeszcze razy wypadnie nam usłyszeć, a potem rodakom powtórzyć: do urn! Realpolitik głupcy, wygrywa silny.

Na zdjęciu od lewej: Roger Casale (dyrektor New Europeans), Andy Slaughter (poseł partii pracy), James Dixon (No5 Chambers, British Polish Law Association), Kasia Madera (BBC), Daniel Kawczyński (poseł partii konserwatywnej), Andrew Lilico (think thank Institute of Economic Affairs), Stefan Kasprzyk (LibDem), Przemek Skwirczyński (kandydat UKiP w wyborach powszechnych).
Na zdjęciu od lewej: Roger Casale (dyrektor New Europeans), Andy Slaughter (poseł partii pracy), James Dixon (No5 Chambers, British Polish Law Association), Kasia Madera (BBC), Daniel Kawczyński (poseł partii konserwatywnej), Andrew Lilico (think thank Institute of Economic Affairs), Stefan Kasprzyk (LibDem), Przemek Skwirczyński (kandydat UKiP w wyborach powszechnych).

Trudno uniknąć wrażenia, że brytyjscy politycy przyzwyczaili się już do tego, że harujemy jak woły, ale głosu nie mamy jak ryby. Kolejny probierz troski o swój interes – w maju. W majowych wyborach będą mogli głosować tylko posiadacze brytyjskich paszportów, ale i takich wśród Polaków coraz więcej, stajemy się liczebnie elektoratem, który w niektórych okręgach może przeważyć szalę głosów, na jedną lub drugą stronę, albo nawet na rzecz UKiP, bo i w tę stronę płyną nasze sympatie. Według danych Home Office: 6066 Polaków ubiegało się o brytyjskie obywatelstwo w 2012 r. W 2009 takich osób naliczono 458.

Jeśli nie zaczniemy głosować, nie będą się z nami liczyć. Ten sam wniosek wybrzmiał podczas ubiegłorocznej dyskusji, zorganizowanej w tym samym miejscu, lecz związanej z wyborami lokalnymi. I wówczas nie padła żadna argumentacja, której byśmy nie znali. W kupie siła, trzeba się pokazać, trzeba udowodnić swoją wielocyfrową liczbą przy urnach, że z naszymi sprawami, opinią, wartościami trzeba się liczyć. Nic z tego. W lokalnych wyborach głosowała znikoma liczba Polaków, mimo iż w wielu okręgach mieliśmy swoich własnych kandydatów. Przepadli, dzięki nam.

Poniedziałkową debatę w Portcullis House zorganizowała, powołana w ubiegłym roku przez konserwatystę Kawczyńskiego – All-Party Parliamentary Group on Poland, przy wsparciu równie niedawno powstałego British Polish Law Association oraz organizacji Polish Professionals in London. Do dyskusji wprowadzali nas Agata Dmoch i Jurek Byczyński, ona już realizująca się w zawodzie prawnika, on stojący u progu kariery.

Główna oś zagadnień skupiła się wokół kwestii referendum „być czy nie być w UE” i zagrożenia, jakie dla obu partii głównego nurtu niesie rzekomo UKiP Nigela Faraga. Histeria, z jaką traktuje się ten wybryk demokracji jest zdumiewająca. Francuzi mają swoją Le Pen, a my Farage’a, oboje sympatyzują z Putinem. Przemysław Skwirczyński, który ubiega się o mandat z ramienia tego ugrupowania, mógł mieć powody do zadowolenia, obserwując jak doradca Camerona od spraw Europy Środkowo-Wschodniej Kawczyński i niewiele liczący się na scenie brytyjskiej polityki laburzysta Slaughter, przepychają się między sobą, broniąc twardo oficjalnych stanowisk swoich partii. Skwirczyński, zupełnie nieprzekonująco próbował zarysować problem emigracji pozytywnej i negatywnej; a Slaughter m.in. poruszył wyzysk emigrantów, jak gdyby to nie za czasów laburzystów, jeśli chodzi o kontekst polski i 2004 rok, rozwinęły się agencje pracy, zatrudniające tzw. tymczasowych pracowników, którzy jednak wykonują swoje zajęcia stale i codziennie do momentu, kiedy nie zdecydują o zwolnieniu, co może więc trwać kilka lat. Tacy pracownicy są bez szans na podwyżkę, mają niepłatne urlopy i chorobowe, do tego bywa, że są ze swoich pensji systematycznie przez agencje okradani. Kilka lat temu, ekipa programu Newsnight BBC z Marią Polachowską na czele, zrealizowała szokujący reportaż o jednym z londyńskich hoteli i agencji pracy z Hammersmith, która manipulując sposobem naliczania pensji sprzątaczek z powodzeniem je okradała, ale tak, że trudno było ów proceder udowodnić.

Kasia Madera po wielekroć musiała przywracać polski wątek w dyskusji, która odbiegała wciąż od tematu głównego nurtu, tocząc się oczywiście wokół kwestii emigracyjnych, ale na przykład w formie troski wyrażonej m.in. przez Kawczyńskiego o dwa miliony Brytyjczyków, którzy wchodząc w buty emigrantów, porzucili swój kraj. Sporo było więc o ekonomii, poruszony został także wątek egzaminu A-Level, nie wzbudzając jednak większych emocji wśród dyskutantów, choć jest przecież tematem aktualnym, palącym i jasno dowiedzie, że jesteśmy niczym tutaj, jeśli nie uda nam się zmienić decyzji AQA. I tutaj warto wspomnieć o innej debacie, która odbyła się już wyłącznie w gronie parlamentarzystów, następnego dnia, w House of Commons. Otóż dużo tam powiedziano o Polsce w kontekście znajomości języka i egzaminu A-level, a dyskutowano pod hasłem „lesser-thaught languages”, z inicjatywy konserwatysty, Nicka de Bois. Głos zabrał oczywiście Kawczyński, oraz inny poseł polskiego pochodzenia, Mark Lazarowicz, laburzysta reprezentujący okręg Edinburgh North and Leith. Powołując się na akcję, którą prowadzimy w Dzienniku, wspomniał że Polacy nie są dla sprawy A-Level obojętni, a możliwość zdawania egzaminu z polskiego w Anglii interesuje również jego wyborców, którzy takiej możliwości w Szkocji nie mają. Scottish Qualifications Authority oferuje egzaminy z kantońskiego, mandaryńskiego, francuskiego, gaelickiego, niemieckiego, włoskiego, hiszpańskiego i urdu. Lazarowicz, podobnie jak prawie każdy w tej debacie, zaznaczył aspekt ekonomiczny, mówiąc, że Polska jest dziewiątym rynkiem eksportowym dla Wielkiej Brytanii, i Wielka Brytania jest trzecim inwestorem w Polsce. Czyli znajomość polskiego opłaca się w kontekście biznesowym, kulturowym również, ale kultura jest na marginesie tego świata, decydentem jest przelicznik walut.

Jak więc powiedział Lazarowicz, nie chodzi tu tylko o ludzi, którzy chcą uczyć się języka, ze względu na swoje korzenie i potrzebę pozostania częścią swojej narodowej diaspory, lecz chodzi tu głównie o wzmacnianie ekonomicznych związków z innymi krajami, w tym konkretnym przypadku – z Polską. Ekonomia, w kontekście brytyjskiego interesu w Polsce, rzadko jest w tym naszym sporze z AQA i polityką brytyjską poruszana. Bronimy się jako harujący opodatkowani tutaj emigranci, którym należy się więc zasiłek na dziecko żyjące gdziekolwiek pod słońcem, ale rzadziej mówimy o tym, co w komentarzu dla Dziennika wyraziście ujął Michael Dembiński, główny doradca Brytyjsko-Polskiej Izby Handlowej w Warszawie: „(…) Polska staje się coraz ważniejszym partnerem gospodarczym dla Wielkiej Brytanii, więc jest bardzo ważne, żeby w Wielkiej Brytanii pozostała możliwość uczenia się języka polskiego, aby utrzymać umiejętności komunikowania niezbędne w handlu międzynarodowym. Drodzy Brytyjczycy: Jeżeli kupujecie w Polsce, możecie mówić do nas po angielsku. [If you’re buying from Poland, you can speak English to us.] Ale jeśli chcecie sprzedawać swoje produkty lub usługi w Polsce – to do nas, proszę, po polsku. A brytyjski deficyt handlowy z Polską już sięga cztery miliardy funtów rocznie”.

Czy będzie więc zdradą polskiej racji stanu, jeśli dla naszej korzyści – możliwości popularyzowania języka polskiego w Wielkiej Brytanii – będziemy przypominać Brytyjczykom ile mogą w Polsce zarobić? W tym kontekście, to może być przecież jedynym argumentem, którego zechcą wysłuchać. Petycja przywrócenia A-Level z polskiego, zainicjowana przez Polską Macierz Szkolną, została podpisana przez ponad 12 tysięcy osób, co niestety nie rokuje dobrze, by mogła kogokolwiek z decydentów wzruszyć, choć liczba ta nie jest bez znaczenia. Sygnatariusze chętnie sprawę komentują, traktując ten egzamin głównie w kategoriach roszczeniowych: chcę żeby moje dziecko mówiło po polsku. Drugim nagminnie powtarzanym argumentem jest kwestia rozwoju kultury. Jak napisał dla nas w swoim kometnarzu pisarz i krytyk Times’a Jeremy Kingston: „To speak a second language with fluency and rich knowledge is so valuable a skill that it is both shocking and socially damaging that so many children are to be denied the opportunity to achieve this”. To nie jest argument w sytuacji, gdy konserwatywny rząd realizuje rewolucyjne odejście od polityki multikulturalizmu, na rzecz integracji – a więc koniec gett kulturowych.

Priorytetem jest taka budowa stosunków społeczno-polityczno-gospodarczych, by oznaczały one głębokie wejście w brytyjskie społeczeństwo. Skuteczna integracja oznacza na ogół zdradę swojej kultury, odejście od języka korzeni, bo tylko w nim przechowuje się przynależność do danego narodu. Decyzja podjęta przez AQA jest niczym innym, jak realizacją również tej polityki. Wydaje nam się ona oczywiście kompletnie niespójna z wartościami, z którymi do tej pory kojarzyliśmy Anglię. Jako kraju liberalnego, w którym każdy może odnaleźć swoje miejsce. Dzisiaj to wiara, która wymaga głębokiej rewizji, i nie ma żadnej gwarancji, że zmiana władzy, będzie oznaczała powrót do multi-kulti. Dzisiejsza Anglia pragnie mieć w swoim łonie coraz więcej Brytyjczyków, którym nie w smak będzie interes jakiegokolwiek innego kraju, poza tym, który ich żywi. Umożliwia swoim obywatelom pogłębioną naukę tych języków, które pochodzą z krajów, związanych z Albionem żywotnym, współczesnym interesem. Zgodnie w wytycznymi ministerialnej reformy edukacji, lepiej będzie się więc można nauczyć chińskiego, włoskiego, rosyjskiego, francuskiego, niemieckiego i hiszpańskiego. Bo AQA nie tylko likwiduje, chodzi tu o głęboką reformę nauczania języków.

W swoim komentarzu dla Dziennika, brytyjskie Ministerstwo Edukacji, ustami swojego rzecznika, Roberta Coopera argumentuje, że decyzja AQA bazowała na liczbie osób, przystępujących do egzaminu A-level. – “Nasza reforma nie broni ośrodkom opracowania solidnych kwalifikacji językowych dla każdego języka, który wybiorą – włączając język polski – tak długo, jak będą przestrzegały rygorów wysokich kwalifikacji, wymagań i akademickiego poziomu swoich egzaminów. Reforma A-level jest częścią reformy edukacyjnej, aby uczniowie mieli możliwość zdobywania wiedzy i umiejętności, które zaowocują w ich wyższej edukacji i dalej” – tłumaczy Cooper’ – „Do ośrodków egzaminacyjnych należy decyzja, które języki będą oferować w zreformowanej formie egzaminu A-level” – zaznacza rzecznik, dodając że decyzja o reformie egzaminów (GCSE, AS, A-level) powstała również w wyniku społecznych konsultacji. Jednym z argumentów na rzecz likwidacji bengalskiego, współczesnego hebrajskiego, panjabi, polskiego, holenderskiego, gujarati, perskiego, portugalskiego, tureckiego jest niedostatek wysoko wykwalifikowanej kadry egzaminacyjnej. W przypadku języka polskiego, Polski Uniwersytet na Obczyźnie prowadzi przecież już trzecią edycję studiów podyplomowych dla nauczycieli chcących uczyć jęz. polskiego i polskiej kultury. Kolejny argument likwidatora dotyczy małego zainteresowania egzaminem A-level, co w polskim przypadku znowu jest chybione. Badanie trendów językowych w brytyjskich szkołach, dotyczące w szczególności sytuacji chińskiego i arabskiego, cytowane przez All-Party Parliamentary Group on Modern Languages, wskazuje na znikome zainteresowanie dla obu tych języków. Jeśli chodzi o egzaminy GCSE z chińskiego lub arabskiego zdawać chce mniej niż 1 procent uczniów. Tutaj jednak wybitnie przebija się konieczność ekonomiczna, oraz daleko szersza: toczącej się wojny światów, ekspansji obcego europejskiej kulturze świata Azji, który trzeba znać, aby móc mu się przeciwstawiać.

Swoich zagorzałych obrońców nie znajduje póki co język arabski, ale turecki – i owszem, z uwagi na prężnie rozwijającą się gospodarkę tego kraju, dane licznie podczas debaty w House of Commons były przytaczane przez posłów, którzy reprezentują okręgi wyborcze bogato przez tę mniejszość zamieszkiwane. Mocno ekonomii trzyma się Kawczyński, który podczas tej debaty, podobnie jak dzień wcześniej w Portcullis House, opowiadał o tym, jak ze swoją ośmioletnią córką uczy się języka polskiego. Nam, Polakom, chciał się przypodobać, swoim brytyjskim kolegom parlamentarzystom, uświadamiał, że Polska to dla Anglii rosnący rynek eksportowy, a ilekroć jeździ do Polski, rozmowy jakie przeprowadzana zaczynają przyjmować zupełnie inny obrót, kiedy okazuje się, że można z Kawczyńskim po polsku. – „Stają się dużo bardziej otwartymi – mówił o Polakach – kiedy okazuje się, że ich rozmówca wykazał wysiłek żeby nauczyć się ich języka. Mam ogromną nadzieję, że uda nam się ocalić polski A-level, wyłącznie z punktu widzenia handlowego” – powiedział Kawczyński.

Wtórował mu Nick de Bois, dla którego fakt, iż polski jest drugim, najbardziej popularnym w Wielkiej Brytanii językiem, nie powinien być powodem rezygnacji z A-level, lecz stanowić bodziec, który Brytania wykorzysta, by zachęcać Polaków urodzonych na Wyspach w kolejnych pokoleniach, aby stawali się przedsiębiorcami, naukowcami i dyplomatami, pracującymi na rzecz Wielkiej Brytanii, i jej interesów w Polsce.

Tekst i fot. Elżbieta Sobolewska

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Elżbieta Sobolewska

komentarze (0)

_