Lotnisko w Northolt, główna wojenna baza polskich dywizjonów myśliwskich, w czerwcu zyska miano stulatka. – Wybieramy się oczywiście na uroczystości rocznicowe – zapowiada Danuta Bildziuk ze Związku Lotników Polskich w Wielkiej Brytanii, której mąż pełni funkcję prezesa, odrodzonego kilka lat temu stowarzyszenia. Oboje tworzą sprawny tandem, który obudził ducha uśpionej organizacji, dowodząc tym samym, że każdy koniec może być zarazem początkiem. Przypominają lotniczym rodzinom ich wojenne korzenie, odnawiają kontakty i zawierają nowe znajomości, uczestnicząc w uroczystościach, upamiętniających wojenne wydarzenia. Przypominają o istnieniu Związku swoim rówieśnikom, dzieciom żołnierzy dywizjonów, próbując zaangażować ich do pomocy i tak np. Ania Mochlińska, córka operatora radaru, opracowała nową stronę internetową, transgraniczną wirtualną wizytówkę Związku, będącą zarazem swoistym muzeum. Każda prawie rodzina posiada czarno-białe wojenne zdjęcia – Bildziukowie, kopiując fotografie, tworzą archiwum dokumentów, dotąd na ogół jeszcze, niepublikowanych.
Na zorganizowanym przez nich Spotkaniu Wielkanocnym, prowadzonym w języku drugiego pokolenia, a więc angielskim, gościli m.in.: podpułkownik Ronald Van de Put z Wojskowego Attachatu Holandii; podpułkownik Dorota Kawecka z Wojskowego Attachatu RP; major Robert Smith z 663 Squadron RAF (w czasie wojny był to 663 Polski Szwadron Powietrznych Punktów Obserwacyjnych); podpułkownik lotnictwa David Hale; wicekonsul Grzegorz Sala; Richard Kornicki przewodniczący Komitetu Pomnika Lotników. Modlitwę poprowadził sektor PMK ks. Stefan Wylężek.
W 1948 roku, nieopodal lotniska Northolt, odsłonięty został pomnik ku czci polskich lotników. Żywa była wówczas wśród Brytyjczyków pamięć o odwadze i poświęceniu tego obcego przecież żołnierza, który w większości nie wracał do swojego kraju, lecz osiedlał się wśród nich. Ze składek Brytyjczyków postawiono monument, którego znaczenie znają już nieliczni, nie pozwalając jednak o nim zapomnieć. Northolt to miejsce szczególne – jest tam nie tylko ów pomnik, ale również cmentarz, na którym spoczywają polscy lotnicy. Można również zobaczyć stałą wystawę pamiątek, a do archiwum przekazać autentyk, który dzięki temu nie zniszczeje. Badacze zaglądają do Polish Record Office. W 2012 roku „Guardian” podał, iż ministerstwo obrony zastanawia się nad sprzedażą bazy Northolt, co jednak do tej pory nie nastąpiło, a już wówczas RAF nie potwierdził tej informacji. Na razie więc, szykuje się stulecie lotniska, a okazja tworzy dobry pretekst, by przypomnieć Brytanii polskich lotników – o ile o to zadbamy.
Zwykliśmy pamiętać przede wszystkim o asach przestworzy. Sprawdzając lotnika – szuka się ile zastrzelił Messerschmittów. Jak pisał w jednej ze swoich licznych książek wspomnieniowych pułkownik Wacław Król, myśliwski as, związany z 302. Dywizjonem Poznańskim: „wkład polskiego lotnictwa w zwycięstwo nad faszyzmem zwykło się mierzyć ilością zestrzelonych samolotów nieprzyjacielskich. Jest to błędna i niesprawiedliwa miara nawet dla autorów tychże zwycięstw. Bo przecież ci, co zestrzeliwali samoloty wroga, wykonywali również i inne zadania bojowe: osłaniali konwoje morskie, bombardowali stałe cele naziemne i ruchome morskie, niszczyli kolumny samochodowe z broni pokładowej, atakowali pociągi, zestrzeliwali ‘bomby latające’ V-1. W samotnych lotach rozpoznawali ważne obiekty wojskowe i warunki meteorologiczne…”. Do tego opisu wypada również dodać tych, o których Król nie wspomina, a więc dziesiątki żołnierzy obu płci, służących w personelu naziemnym. Oni sami, jak również ich potomkowie, również spotykają się dzisiaj w Związku Lotników.
Ojciec Aleksandry Wadowicz służył w 315 Dywizjonie „Dęblińskim” jako mechanik. Skończył swoją służbę właśnie na Northolt. – Przed wojną był wykwalifikowanym ślusarzem, pracował w fabryce, na kolei, a wojna zastała go, kiedy pracował w Dęblinie dla lotnictwa – opowiada pani Aleksandra, nazywana Oleńką. – Mało opowiadał o czasach wojny, tak samo jego koledzy. Tutaj się osiedlili, zajęli się życiem codziennym… Wielu ludzi nie rozmawiało o tych sprawach, i to jest w sumie problem, bo mamy przecież dużo zdjęć, i nie wiadomo, kogo przedstawiają. Na wielu zdjęciach tatuś jest z kolegami i przy maszynach, a to dlatego że był mechanikiem. Piloci woleli sobie robić zdjęcia z dziewczynami, a ci z obsługi naziemnej mają więcej zdjęć z samolotami – uważa Oleńka.
– Po wojnie nie trzymał za bardzo z klubem lotników, ale dostawał magazyn „Skrzydła” i stale go czytaliśmy. A potem klub się skończył, czego żałujemy, bo byliśmy parę razy przy Collingham Gardens i bardzo nam się podobało. Koleżanka miała tam nawet swoje przyjęcie weselne, przeżyliśmy tam kilka ważnych i pięknych momentów – przyznaje. Przy Collingham Gardens 14, blisko Earls Court, swoją siedzibę miało po wojnie Stowarzyszenie Lotników, jak wspomina najstarsze pokolenie: „chodziło się do lotników”, na przykład na bal.
Po wojnie ojciec Oleńki ulokował się w Uxbridge, gdzie znalazł pracę w fabryce Martina Bakera, która do dzisiaj produkuje fotele katapultowe (ang. ejected seats). Prawie wszyscy, z którymi pracował, byli Polakami, i w tym rejonie również mieszkali, niedaleko Northolt.
– Nie zastanawiał się nad powrotem, ale kiedy wzięliśmy go do Polski w 1993 r., to od tego czasu ciągle chciał tam wracać – zauważa. Jej ojciec pochodził z Żołędowa pod Bydgoszczą i do końca życia zachował wyłącznie polskie obywatelstwo. – Nie ubiegał się nigdy o brytyjski paszport ze względu na zbędny, jego zdaniem, wydatek, poza tym daleko nigdy się nie wybierał, jedynie do Francji, gdzie miał siostrę i rodzinę mamy, więc zawsze wystarczał tylko travel document – opowiada Oleńka, która niezły poziom znajomości języka polskiego zawdzięcza głównie słynnej szkole pitsfordzianek. Swoje zawodowe życie związała z pedagogiką, pracowała w szkole. Wielkanocny stół dzieliła między innymi z kolegą z pracy, również Polakiem, który uczył matematyki w tej samej szkole i był synem zawodowego, przedwojennego wojskowego – pan Wojtek i pani Renia przyjaźnią się z Wadowiczami, mieszkają nieopodal siebie, i przez Oleńkę zaczęli bywać na związkowych, świątecznych spotkaniach. Pani Renia powierzyła przyjaciołom pamiątkę: unikatowy album z karykaturami, który na prośbę jej wujka, narysował dla niej w czasie wojny jego przyjaciel, lotnik. Służyli razem w 306 Dywizjonie „Toruńskim”, wujek nazywał się Zygmunt Berej, pochodził z Lublina i nie był pilotem, tylko pracował przy obsłudze radaru. Kim był ów rysownik? Ostatnia karykatura jest chyba jego autoportretem. Na czapce zabawnego człowieczka widnieje jedyne w tym albumie nazwisko: „Lipiński”. Niesie on dwie gazety: „Express Lubelski” i „Kurier Warszawski” – może współpracował z nimi przed wojną?
Pani Renia miała osiem lat, kiedy w 1942, czy 43 dostała od wujka Zygmunta ten album. Dobrze pamięta wojnę. Wspomina ucieczkę z Rumunii, pociągiem szwedzkiego Czerwonego Krzyża, który nie zatrzymywał się na żadnej stacji.
– Jechaliśmy w kompletnej ciemności przez Włochy i Szwajcarię do Francji, do Paryża. Kiedy upadła Francja i ewakuowali z Dunkierki angielskie wojska, w ostatniej chwili Churchill powiedział, że do Anglii może się też ewakuować polskie wojsko. Ojciec służył w obronie przeciwlotniczej. Płynęliśmy przez Kanał, na węglarce, płynęło z ludźmi dużo innych, małych, statków. Żołnierze siedzieli na węglu, a my dostaliśmy od kapitana kajutę, bo mój brat był bardzo mały, miał półtora roku. W Londynie zamieszkaliśmy w Tootingu. W ogrodzie domu był schron, wykopany w ziemi, więc w czasie nalotu, angielska rodzina, u której wynajmowaliśmy pokój, schodziła do tego schronu, a my zostawaliśmy w domu. Nam to zresztą bardzo odpowiadało, bo w tym schronie było ciemno, zimno, i niewygodnie, był strasznie mały, więc lepiej było zostać w domu – mówi pani Renia. Po Bitwie o Wielką Brytanię ewakuowali ich do Szkocji, gdzie spędzili pięć lat, mieszkając m.in. w Moffat, w Couper Angus, Dalkeith. – Przeważnie przyjaźniliśmy się ze Szkotami, a ja chodziłam do normalnej, szkockiej szkoły. Szkoci byli nadzwyczajni, tacy dla nas dobrzy, bardzo pięknie nas traktowali – wspomina. Kiedy przyszedł V-J Day, czyli zwycięstwo nad Japonią, przyjechali do Londynu. Ojciec pani Reni zaangażował się w sklepie na Fulham, był zegarmistrzem. Ona została posłana do katolickiej szkoły, a potem studiowała farmację na Uniwersytecie Londyńskim oraz farmakologię. Przez wiele lat jeździła do Krakowa na zjazdy farmakologów.
Rodzice pani Reni chcieli po wojnie wracać do kraju, ale się wahali. Mieli przyjaciela, który wrócił, bo zostawił w Polsce żonę i córeczkę, więc umówili się, że napisze do nich, jak tam teraz jest. – Ojciec na parze odkleił znaczek, a pod nim było napisane: „Do not come back”. No i nie wróciliśmy. Rodzice wymieniali z nim potem listy, które zawsze były cenzurowane, koperty przychodziły otwarte. Przez wiele lat po wojnie nie mógł znaleźć pracy. Miał zdaje się bardzo trudne życie, bo był zawodowym oficerem, przedwojennym wojskowym, żołnierzem Brygady Podhalańskiej, walczył przeciw Niemcom w Norwegii. Jakoś się ludzie komunikowali, ojciec dowiadywał się przez znajomych, że jego koledzy trafiali do więzienia – opowiada pani Renia. – Siostra matki była u nas z wizytą, i to jeszcze w latach 50. Oni zamienili się na komunistów, zapisali się do partii i w ten sposób mieli pracę i mieszkanie, więc jakoś dawali sobie radę. Ale ze zdrowiem nie było dobrze i moja ciotka bardzo niedługo żyła, umarła na serce – dodaje.
W późnych latach 60. przyjechała do Anglii, do stryja, 21-letnia Janka Malinowska, siostrzenica Bronisława Malinowskiego, postaci niezwykłej, ciężko rannego w czasie wojny pilota Dywizjonu 302. Pani Janina strzeże jak oka w głowie pamiątek po stryju, a dostał on najwyższe odznaczenia polskie, brytyjskie i francuskie. Już przed wojną szkolił pilotów w Dęblinie, m.in. Stanisława Skalskiego, z którym po wojnie utrzymywał serdeczne stosunki. – Malinowscy urodzili się we Lwowie. Śmieję się, że to była drużyna piłkarska plus trzy siostry, bo było ich czternaścioro. A ja urodziłam się koło Ksawerowa (łódzkie) skąd pochodziła mama. Wujek nas bardzo często odwiedzał. A kiedy przyjechałam do Anglii poznałam i Artura, i jego tatę, z którym wujek bardzo się przyjaźnił, był jego mechanikiem podczas wojny. Znamy się już, nie przesadzam, ponad 45 lat! – śmieje się pani Janka.
Kapitan Bronisław Malinowski z powodu ran wojennych cierpiał do końca życia, zmarł w Londynie 1 maja 1982 r. w wieku 70 lat. Pani Janina stara się, aby pamięć o wuju i dywizjonie, w którym służył, przetrwała w rodzinie. Na ostatnie obchody Dnia Pamięci na Kenley Aerodrome, skąd w czasie wojny startował m.in. 302, wzięła wnuczkę, dla której przygotowała biało-czerwone kwiatki.
Malinowski działał w powojennym polskim ruchu lotniczym, starał się upamiętniać polskie dywizjony, być może więc Andrzej Michalski i Michael Parrot, którzy zajmują się hobbistycznie upamiętnianiem Dywizjonu 307, dostaną w podarunku emblem 307-go, jaki wygrawerował stryj Bronisław. – Ja tego do grobu nie wezmę, niech będzie więc tam, gdzie jest potrzebne – kwituje pani Janina.
Do młodych hobbystów trafiła właśnie autentyczna kurtka wojskowa żołnierza z Dywizjonu 307, obsługującego radar. Pamiątkę przekazała jego żona, Krystyna Mochlińska. – Studiował na Politechnice Warszawskiej kiedy na praktyce w Newcastle zastała go wojna. Chciał pójść do marynarki, ale marynarze mu odmówili, to zgłosił się do lotników i tam go przyjęli, a ponieważ był radiowcem, przydzielili go do radaru. Znalazłam tę kurtkę dopiero po jego śmierci, tak była schowana, a jest jeszcze jego wojskowy płaszcz, chociaż nie ma on już beretki z napisem „Poland”, pewnie dlatego, że po wojnie mógł go nosić w cywilu. Mąż skończył tutaj politechnikę, dwa fakultety, elektrykę i mechanikę, a później pracował naukowo – krótko streszcza życiorys małżonka pani Krystyna, uradowana, że jego kurtki nie zjedzą mole i z szafy wyjdzie ona na światło dzienne wystaw, organizowanych przez pasjonatów polskiego lotnictwa.
Elżbieta Sobolewska