14 maja 2015, 13:35 | Autor: Elżbieta Sobolewska
Jazz a nie beton

W marcu minęła ósma rocznica przeobrażenia części piwnic londyńskiego POSK-u w klub jazzowy. Pomysł ten wydał się niektórym niedorzeczny, zbyt frywolny, zupełnie zbędny i przede wszystkim za drogi. Za drogi! Ile kosztował i dlaczego tyle, pytano w 2007 roku, kiedy klub ten otwierano. Z czasem pytano coraz bardziej szczegółowo. Jeszcze do niedawna, na Walnych Zebraniach członków ośrodka, dociekali oni dlaczego ta, a nie inna ekipa, remontowała poskowe podziemia. Czy więc przez te wszystkie lata nie padła adekwatna do pytań odpowiedź, czy też zatroskani członkowie POSK-u dotąd nie chcieli jej usłyszeć?

W książce pt. „With Blood and Scars”, opowiadającej o polskiej rodzinie z Manchesteru, jest scena, w której dziesięcioletnia główna bohaterka znajduje w rodzicielskiej szafie pudełko, a w nim przedwojenne i wojenne pamiątki taty, żołnierza AK i warszawskiego powstańca. W tajemniczej, ukrytej skrzynce znajduje coś jeszcze: gruby zwitek banknotów, leżących w przegródce, na której tato napisał niezrozumiałe dla dziewczynki litery: POSK. To była jego dola. Dobrowolna wpłata na rzecz budowy w Londynie centrum polskiej kultury i myśli społecznej, w którym on i jego bliscy mogliby bywać tylko raz na jakiś czas, ale byłoby to Ich Miejsce, namiastka ziemi utraconej.

Wśród osób najmniej otwartych na powstanie jazzowego klubu w POSK-u byli ludzie z najstarszego pokolenia Polaków, którzy drżeli na każdą myśl dodatkowego wydatku, z obawy, że ich miejsce, ich ośrodek runie z powodu nieprzemyślanych decyzji.

– To był dość rewolucyjny pomysł. Tu, gdzie z reguły składaliśmy hołd polskiej kulturze: w teatrze, w galerii, w bibliotece, nagle takie miejsce – mówi Marek Greliak, pomysłodawca Jazz Cafe, związany z polskim ośrodkiem od 30 lat, również w roli członka jego zarządu.

Jazz Cafe powstała w miejsce dyskoteki, tak zwanego POM-u, Klubu Młodzieżowego, który faktycznie, przyciągał do POSK-u młodzież, zwłaszcza tę, dzięki której pod ośrodkiem często gościła policja, bowiem krewcy polscy chłopcy nie pozwalali obcym podrywać pięknych, polskich dziewcząt. Aż pewnego dnia, czy nocy POM został zalany. – To jest historia niesamowita – mówi Marek. – Jakiś robotnik, przy naprawie dachu, wrzucił do rynny pustą butelkę po Coca-Coli. I ta woda, zamiast spływać w rynnie, spłynęła po ścianach POSK-u. I jak przyszła wielka ulewa to woda znalazła sobie ujście do piwnicy i zalała POM kompletnie, do tego stopnia, że woda stała na pół metra. Po osuszeniu pomieszczenia stało ono puste i były różne koncepcje, nawet takie, żeby je wymalować na biało, wybetonować i zrobić magazyn. Ja, jako były szef klubu Od Nowa w Toruniu, pomyślałem sobie, że właściwie w tej piwnicy najlepiej wyszedłby klub jazzowy. Bo przecież przyjeżdża coraz więcej młodych ludzi z kraju i choć jazz nigdy nie był masową rozrywką to zawsze znajdzie się jakiś procent, który zechce przyjść i jazzu posłuchać. W zarządzie POSK-u siedzi dwanaście osób i nie zawsze miłośnicy jazzu, ale poparło mnie średnie pokolenie, ci tak zwani tu urodzeni, jak Krzysztof Zarębski, który na zebraniach Zarządu bardzo mnie popierał. Ale byli ludzie, którym ten pomysł się nie podobał, jak pan Hampel, który mówił, że takie głupie rzeczy to imają się ludzi z Polski. Ja się nie dziwię panu Hamplowi, jego pojęcie polskiej kultury zatrzymało się na Lwowie, na klasycznym, polskim teatrze, a takich odbiorców było w POSK-u coraz mniej – zauważa Greliak, który nie urodził się w Wielkiej Brytanii, lecz w Bydgoszczy, a studia ze Sztuk Pięknych kończył w Toruniu. Ale to nie on jest autorem wystroju Jazz Cafe. – Mieliśmy swojego społecznego architekta wnętrz, panią Kasię, która była zatrudniona w którymś z londyńskich biur architektonicznych, a rok po zrobieniu tej kawiarni dostała super-kontrakt i emigrowała z Londynu do Dubaju. Wymyśliła to wnętrze, ale nie chciała żadnego wynagrodzenia, tylko paręset funtów na podstawowe wydatki, związane ze sporządzeniem projektu. To ona wymyśliła ten schemat kolorystyczny, czerwień, meble i tak dalej – opowiada Marek. – Za powódź w Klubie Młodzieżowym POSK otrzymał odszkodowanie, które sięgnęło chyba stu tysięcy funtów, ja uderzyłem do Art Council London po dotację, dostaliśmy od nich 26 i pół tysiąca, no i POSK dołożył resztę. Art Council London bardzo pozytywnie wyraziła się na temat tego pomysłu. Stwierdzili, że rzeczywiście w zachodnim Londynie przyda się taki klub, argumentacja dlaczego przyznano nam pieniądze była właśnie taka, że w tej części Londynu nie ma gdzie posłuchać jazzu. A to było przecież wtedy, kiedy wstrzymywali dotacje – zauważa Greliak. Na zebraniach Rady, czy Walnych Zebraniach długo mówiło się, że to był drogi pomysł, że kosztowało. – No kosztowało, ćwierć miliona funtów – mówi i dodaje, że Jazz Cafe zaczyna już być sprawą rentowną, chociaż do tej pory krąży przekonanie, że się do tego interesu dokłada. Zwraca się? –Zwraca – odpowiada Marek. – POSK już do tego nie dokłada. Bar zarabia świetnie, pokrywa koszty obsługi, sytuacja finansowa jest czysta i dobra. Regularnie odbywają się tu zajęcia, angielskie szkoły wykorzystują tę przestrzeń jako miejsce do prób, właściwie to miejsce nigdy nie stoi puste. W oficjalnych dokumentach dochody roczne to 10, 15 tysięcy funtów, a wynajem przynosi 20, 30 tysięcy. Tak jestem nauczony, że jak biznes przynosi 10 procent zysku od wydatków, to już jest dobry biznes, już jest powód do zadowolenia, a tu jest nawet więcej. W tym roku na Walnym Zebraniu Jazz Cafe powinna przedstawić bardzo dobre wyniki finansowe. A ja mówiłem od razu, że to nie jest maszynka do zarabiania pieniędzy, i że nigdy nie będzie dochodowa do tego stopnia, jak może być teatr – zauważa Greliak. – Ta cierpliwość jest potrzebna w każdym biznesie. Przez piętnaście lat prowadziłem w POSK-u restaurację, trzy lata zajęło mi, żeby ją rozkręcić. Pani Miziniak, poprzednia właścicielka restauracji, bazowała na zespole starszych panów, którzy też się podobali, ale pomyślałem, że swoją dobrą robotę już zrobili. Grali repertuar tradycyjny, przedwojenne szlagiery, ale to się podobało, była dość duża grupa klientów restauracji, która później miała do mnie pretensje, że zmieniłem muzykę na bardziej nowoczesną. Ale znalazłem skrzypka Jańciego i nowy zespół, a nie było na rynku grających Polaków. I kiedy zostawiałem restaurację, soboty były pełne. Była też popularna wśród Anglików, gdy tymczasem nasza propozycja kulturalna była wyłącznie obliczona na Polaków – mówi Marek. Jazz Cafe to zmieniło. Teraz Brytyjczycy, jak mówi, przyjdą posłuchać muzyczki, wypić polskie piwko i mówią, że to nie tylko o jazz chodzi, ile o atmosferę, traktują ten klub jako fajną propozycję na sobotę i to jest dobre – dodaje. Klub zyskał sobie popularność. – Teraz wybór jest po naszej stronie – mówi Marek – próbujemy tylko zachować balans między obecnością muzyków polskich i brytyjskich, a przyjąłem założenie, żeby raz w miesiącu występował polski wykonawca. Pamiętam jak biegałem po różnych klubach, namawiałem muzyków, żeby przyszli do nas zagrać, a dzisiaj jest odwrotna sytuacja, ustawiają się w długiej kolejce. Kiedyś, ci muzycy z lepszej półki mówili: a co tam jakiś polski klub, co wy Polacy macie, jakieś tam pomieszczenie, a potem byli bardzo zaskoczeni. Zaczęliśmy też grać w piątki, w tym roku prawie każdy jest zajęty, a wzięło się to stąd, że zgłosili się do nas ludzie, którzy robią jazzowe koncerty, jak grupa Way out West, która poprosiła, żeby mogli grać co drugi piątek miesiąca. Przyprowadzają nam najlepszych muzyków, jacy są w Londynie, na których nigdy nie byłoby nas stać! – mówi Marek. Wszystko jazz, ale i inna sztuka znalazła w piwnicach poskowych swoje miejsce. Jest kabaret Dany Parys White, która angażuje muzyków jazzowych, i regularnie, raz na trzy miesiące, ich prezentuje.

– Zdejmuje z nas duży obowiązek, bo czasami sobie myślę, że przecież pojawiło się tylu fajnych muzyków z Polski i właściwie moim obowiązkiem byłoby otoczyć ich jakąś opieką, dać im regularne koncerty, a Dana wypełnia tę lukę – mówi Marek. Jazz, kabaret i teatr. Scena Poetycka Heleny Kaut-Howson realizuje w Jazz Cafe „Teatr przy stoliku” i próbuje z publiką swoje spektakle, które po szczególnym aplauzie przenosi na dużą scenę teatru. Reżyserka dostanie też niebawem swoje upragnione teatralne reflektory, bo jak mawia, zamontowane w klubie oświetlenie ledowe nie daje tej atmosfery. Pierwszy koncert w klubie, w marcu 2007 roku, poza tym że był wielkim wydarzeniem towarzyskim, charakteryzował się marną jakością dźwięku. Muzyków słyszeli tylko stłoczeni w prostokącie schodów. Dalej dominowały już tylko alkohole.

– Jazz Cafe bardzo poprawiła swoją bazę techniczną. Dzięki Piotrowi Kaczmarskiemu mamy nagłośnienie i oświetlenie, to czego ja nie mogłem przeprowadzić, jemu się udało. Piotr był szefem POM-u, organizowali te wszystkie dyskoteki razem z Arturem Bildziukiem. A kiedy się rozchorowałem, zaproponowałem mu, żeby przejął obowiązki głównego menadżera, i tak się stało.

Inna twarz POSK-u, mówi się o Jazz Cafe, kiedy nie mówi się o wątpliwościach. A te, w swojej najbardziej konkretnej formie, odnosiły się do firmy, która remontowała zalane piwnice. Że pojawiła się tutaj przez pośrednictwo, i że nie było na tę robotę przetargu.

I tak tu sobie żyjemy, w miniaturowej Polsce, gdzie nawet jak przetarg jest, to i tak, jakby go nie było.

Elżbieta Sobolewska

Koncert z okazji 8. rocznicy istnienia Jazz Cafe, 28 marca 2015: saksofonista Dariusz Herbasz z przyjaciółmi-muzykami londyńskiego kwintetu Kelvina Christiana.
Fot. Piotr Kaczmarski/ Archiwum Jazz Cafe

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

komentarze (0)

_