Marathon Des Sables. Maraton Piasków. Który wcale nie jest ani maratonem, ani wyłącznie piasków. To jest w zasadzie 7 maratonów w 7 dni, 260 km po piasku skałach i żwirze, przez rozpalony krajobraz największej pustyni na Ziemi. Żeby było trudniej z tygodniowym zapasem jedzenia, apteczką i śpiworem na plecach. I z wodą, bo bez niej ani rusz.
Takie wakacje wybrała sobie Natalia Salamon, Polka mieszkająca w Londynie, pochodząca z Cieszyny k. Frysztaka. Po powrocie z morderczego biegu spotkała się ze swoimi przyjaciółmi z Polish Professionals in London oraz wiernymi kibicami, którzy wspierali ją przez cały czas przygotowań oraz samego biegu. Natalia ma już nie lada doświadczenie w udzielaniu wywiadów. W mediach było o niej dość głośno. Każdy chciał poznać jej historię, przemyślenia i pobudki, dlaczego to zrobiła. Podczas swojej prezentacji w POSK-u odpowiedziała na 12 pytań, które najczęściej zadają jej różni ludzie, których spotkała na swojej drodze.
Walka z samym sobą
Natalia Salamon była najmłodszą zawodniczką w grupie Polaków, jedną z młodszych, biorąc pod uwagę wszystkich uczestników. Jest też jedną z niewielu kobiet, które brały udział w maratonie – płeć piękna stanowiła bowiem zaledwie 14%. W biegu wystartowało także czworo rodaków: Katarzyna Swist-Szulik, Wiesław Kamiński, Michał Głowacki i Anna Lichota. Natalia jest biegaczka-amatorką, na co dzień pracuje w biurze dla jednej z firm z branży energetycznej. Biega od 5 lat. Ukończyła dwa maratony, osiem półmaratonów oraz liczne biegi terenowe i z przeszkodami.
Nie było jakiegoś konkretnego powodu, dla którego Natalia postanowiła wziąć udział Marathon Des Sables.
– Chciałam zrobić coś spektakularnego, wyjątkowego na swoje trzydzieste urodziny. Po raz pierwszy usłyszałam o MDS w pracy, a jak się dowiedziałam, że w 2015 roku odbędzie się 30. Marathon Des Sables stwierdziłam, że los daje mi znak. Poza tym, oczywiście, chciałam sprawdzić swoje granice możliwości – opowiadała.
Cały proces przygotowania do biegu trwał 3 lata. Najpierw była na liście oczekujących, gdy się dostała na listę startową zaczęła intensywne treningi. Codziennie do pracy biegała 10 km, oprócz tego zatrudniła personalnego trenera, bo, jak mówi żartobliwie, jest „leniwą krową” i samej trudno byłoby jej się zmotywować do codziennych ćwiczeń. W sumie na odpowiedni sprzęt, wpisowe, siłownię i zapasy jedzenia wydała 5 tysięcy funtów. Zapytana, czy warto było odpowiada, że absolutnie tak. A czy chciałaby zrobić jeszcze raz?
– Absolutnie nie – odpiera, po czym wybucha śmiechem. – Myślę, że wrażenia, których doświadczyłam wystarczą mi na długo. Ale wielu biegaczy, których poznałam na trasie, wraca. To wciąga. Więc nie wykluczam, że kiedyś w przyszłości spróbuję jeszcze raz. Ale jest jeszcze wiele innych biegów, które można zrobić mniejszym kosztem, chociażby w Polsce – „Bieg Rzeźnika” w moich ukochanych Bieszczadach – dodaje po chwili namysłu.
Tylko ok. 10% z tysiąca biegaczy jest w stanie pokonać cały dystans w biegu, pozostali pokonują część trasy marszem. Trasa maratonu ze względów zagrożenia terrorystycznego jest utrzymywana w tajemnicy jednak zawsze odbywa się w zachodnim Maroku i jest podzielony na odcinki, z czego najdłuższy wymaga biegu także po zmroku. W tym roku miał on 92 km długości – najwięcej w historii maratonu.
Co roku w Maratonie Piasków uczestniczy ok. tysiąca biegaczy z całego świata. Tym razem rywalizacja rozpoczęła się w Wielką Sobotę, chociaż dla Natalii to nie była tak naprawdę walka z innymi uczestnikami, a raczej samej ze sobą.– Startują tam osoby, które albo chcą konkurować, albo chcą po prostu ukończyć ten bieg. Ja należałam do tych drugich. I nie chodzi o prażące słońce ani o ten dystans. Na trasie jesteś sam. Tylko ty i twoja głowa. Udział w biegu to olbrzymi detoks dla całego organizmu i oczyszczenie dla umysłu – przekonywała biegaczka.
Woda, sól i bigos w proszku
Maraton trzeba ukończyć w odpowiednim czasie. Normalna prędkość biegowa człowieka wynosi ok. 10 km na godzinę, na Saharze to tempo jest znacznie mniejsze. A dodatkową przeszkodą był wielbłąd, który biegł za maratończykami. Wyprzedzenie przez tego zwierzaka oznaczało dyskwalifikację. Jednak, jak zaznaczyła Natalia, tylko 10% nie ukończyło biegu. Więcej, bo 25% w ogóle do niego nie przystąpiło.
Uczestnicy przez cały czas trwania maratonu musieli być samowystarczalni. Organizator zapewnia minimum niezbędne do życia i bezpieczeństwa: wodę, noclegi w biwaku z beduińskich namiotów i opiekę medyczną.
– Dostawaliśmy 10 litrów wody dziennie. Przed startem miałam nadzieję, że to wystarczy mi i do picia, i do mycia. W rzeczywistości – bardzo niewiele wody zostawało. Toaleta? Była tam, gdzie akurat ci się zachciało. Na początku się krępowałam, ale potem było mi już wszystko jedno. Na szczęście w takich drakońskich warunkach organizm absorbuje niemal wszystko, co spożywasz, zatem rzadziej niż normalnie musisz iść „na stronę”. Za to najcenniejszym, wręcz deficytowym towarem, którym się wymienialiśmy między sobą był… papier toaletowy. Za papier można było „kupić” praktycznie wszystko. Żałuję, że nie wzięłam go więcej, kosztem jedzenia, którego nie zużyłam – wyznała.
Biegacze dostali ponadto woreczek z solami mineralnymi w tabletkach.
– To bardzo ważne, ponieważ wraz z potem tracimy niezbędną dla organizmu sól. Po całodniowym biegu na skórze, można było zobaczyć warstewkę soli. Bardzo rygorystycznie przestrzegano, aby biegacze pili przynajmniej raz na 20 minut i zażywali tabletkę co 40 minut – tłumaczyła Natalia.
Kolejne pytanie dotyczyło jedzenia. Każdy biegacz musiał codziennie zjeść przynajmniej 2 tysiące kalorii. Żywność musiała być przystosowana do warunków przechowywania w temperaturze 50 stopni Celsjusza. Dlatego Natalia udała się do firmy zaopatrującej polską armię z prośbą, aby udostępnili jej żołnierskie jedzenie: suszone mięso, liofilizowane owoce, zupki instant, orzechy i dania typu ekspedycyjnego, np. przetworzone makarony z mięsem czy bigos, produkty mleczne w proszku, a nawet sproszkowany sok, do którego wystarczyło dodać wody. Ja zapewniała bohaterka wieczoru, o dziwo, wszystko po przygotowaniu smakuje zupełnie jak normalne jedzenie. Uczestnicy spotkania mogli zabrać do domu i spróbować tych smakołyków sami.
Innym utrudnieniem w osiągnięciu mety były wahania temperatury.
– W nocy robiło się zimno, zaledwie kilka stopni. Po całym dniu w upale, mieliśmy dreszcze, a nasze śpiwory były cienkie i lekkie, więc zamiast odpoczywać, niektórzy trzęsąc się z zimna, nie mogli zmrużyć oka. Ja na szczęście nie miałam takich problemów. Nie doznałam też żadnych kontuzji, nawet moje pęcherze na stopach były do zniesienia – wspominała.
Ze szminką na ustach
Uczestnicy maratonu byli odcięci od cywilizacji. Telefony nie działały, w bazach noclegowych były komputery, ale każdy miał prawo wysłać jednego maila dziennie, a zanim się dostał do sprzętu musiał stać w długiej kolejce.
– Możliwy był jeden mail wychodzący, ale dostawać wiadomości można było bez ograniczeń. A słowa wsparcia płynęły z Polski, z Wielkiej Brytanii, od osób mi znanych i zupełnie obcych. To było bardzo budujące i dodawało mi sił – mówiła.
Maratończycy byli wyposażeni także w nadajnik GPS, na wypadek zgubienia się.
– Mój brat, który niektórzy myślą, że jest zabawny, a tak naprawdę jest małym gnojkiem, przed wyjazdem do Maroko wysłał mi artykuł o tym, jak 20 lat temu Mauro Prosperi biorący udział w Marathon des Sables zgubił się i musiał pić własny mocz i krew nietoperza, żeby przeżyć. Ha, ha, ha, bardzo śmieszne – mówi z przekąsem. Obecnie takie historie nie są możliwe, dzięki lepszej organizacji i technologiom.
Zaleceniem organizatora było także, żaby każdy miał przy sobie jakiś jeden mały luksusowy produkt, który miał za zadanie podnosić morale maratończyków. W przypadku Natalii była to szminka.
– Może to zabrzmi idiotycznie, że nawet jak byłam brudna, spocona i śmierdząca, na ustach miałam drogą szminkę. Ale wbrew pozorom, to było dla mnie bardzo ważne – podkreślała.
Natalia przyznaje, że dopóki nie zobaczyła linii mety do końca nie była pewna, czy uda jej się ukończyć bieg. A chwile zwątpienia były.
– Był moment, że się zgubiłam. Zrobiło się już ciemno, byłam głodna, było mi zimno, chciało mi się spać. Było mi naprawdę trudno, miałam wrażenie, że już trochę majaczę. Na szczęście, gdy już myślałam, że to koniec, zobaczył namiot kolejnego check-pointu – mówiła.
Poprzez swój bieg Natalia Salamon wspierała szczytny cel. Wspierała dwie organizacje: Polską Akcję Humanitarną oraz brytyjski telefon zaufania dla dzieci NSPCC. Zgodnie z informacjami z tej drugiej organizacji udało jej się zebrać rekordową ilość funduszy przez osobę nie będącą celebrytą.
Po zakończeniu części oficjalnej zgromadzeni gratulowali i nie szczędzili słów podziwu dla jej odwagi i siły, na co Natalia odpowiadała skromnie: „Żadna ze mnie siłaczka”.
– Ja przez trzy lata dojrzewałam do tego, aby stawić temu czoła. Skoro zrobiłam to ja, uważam, że każdy jest w stanie to zrobić! jasne, trzeba mieć pewne predyspozycje do tego, trzeba lubić biwaki, kontakt z natura. Pod tym względem uważam, ze to jest dobre doświadczenie, ale nie dla każdego. Jedni wolą jechać nad morze na tydzień, leżeć na plaży i po tygodniu wracają wypoczęci. Ja mam w drugą stronę – podsumowała.
Magdalena Grzymkowska