Najlepiej byłoby określać dotychczasowy stan negocjacji między nowo wybranym rządem greckim Aleksisa Tsiprasa, a instytucjami europejskimi, jako objaw tej elokwentnej międzyplanetarnej dyplomacji między rządem amerykańskim, a mieszkańcami Marsa, w filmie „Mars atakuje”. Wszelkie rozmowy kończyły się katastrofalnym brakiem porozumienia i masakrą samych negocjatorów, tyle że w tym wypadku negocjatorzy „masakrowali” wszelkie szanse ugody wyzwiskami i utratą wspólnego zaufania. Sam prezydent Europejskiej Rady Ministrów, niejaki Donald Tusk, określał te rozmowy jako „idiotyczny scenariusz” i na zasadzie, że „tu nie chodzi tylko o pieniądze”, apelował, aby obie strony szanowały się nawzajem i nie starały się upokorzyć drugiej strony. Apel jego był zwrócony nie tylko do greckiego premiera ze swoim świeżym mandatem wyborczym do odrzucenia wszelkich cięć, ale również do Niemców domagających się spłacenia długów i do Europejskiego Banku Centralnego.
Finansowo nie chodziło o tak dramatyczne sumy. Grecja ma spłacić 1,6 mld euro do końca czerwca, 3,5 mld euro do końca lipca i 3,2 mld euro do końca sierpnia. Te samy banki gotowe są upłynnić dalsze fundusze Grecji w wysokości 7,2 mld euro, aby umożliwić spłacenie należnego długu. To trochę jak ten stary kawał żydowski, gdzie Apfelbaum będzie mógł spłacić dług Rosenbergowi, ale tylko wtedy, jak Rosenberg pożyczy mu na to pieniądze. Niby to bezcelowe i śmieszne. Ale mądrość tej zasady leży w tym, że Apfelbaum był zbyt rozrzutny, a teraz musi się opanować. Tak samo Bank Europejski i Międzynarodowy Fundusz Monetarny chcą wpierw uzyskać odpowiednie gwarancje od Grecji, że jej rząd jest gotów wprowadzić dalsze ograniczenia swoich wydatków.
Lecz Grecja już ucierpiała tyle z dotychczasowych nacisków na swoją gospodarkę ze strony europejskich i światowych wierzycieli, że zastrzegła, że żadnych nowych ustępstw nie wprowadzi. Wydawałoby się więc, że przepaść jest tak szeroka, że nawet najbardziej doświadczeni negocjatorzy unijni nie przewidywali możliwości dojścia do umowy. Szefowa Międzynarodowego Funduszu Monetarnego, Christine Lagarde, apelowała aby w następnej (ostatecznej?) rundzie rozmów uczestniczyli wreszcie „dorośli”. Widmo ogłoszenia Grecji bankrutem w wypadku nie spłacenia zapowiedzianego długu na dzień 30 czerwca wisiało nad Europą. Giełdy światowe czekały już na nadchodzącą katastrofę, a cena euro zaczęła gwałtownie spadać.
Nagle od soboty wydaje się, że do jakiegoś porozumienia może dojść. Greccy negocjatorzy przybyli z niespodziewanymi nowymi podarunkami, tak jakby już nieco „wydorośleli”. Proponują nowe podatki dla przedsiębiorstw i dla bogatych, wzrost w poziomie VAT-u na luksusowe towary, reformę w płaceniu na emerytury a nawet możliwe cięcia w budżecie wojskowym. Natomiast zastrzegli, że na dalsze cięcia w poziomie wypłaty emerytur i zarobków w sektorze publicznym nie pozwolą. Poniedziałkowy szczyt europejski zakomunikował, że najnowsza grecka oferta cięć budżetowych może być podstawą wreszcie do jakiegoś porozumienia, a nad treścią tego porozumienia popracują ich fachowcy w ciągu najbliższego tygodnia. W momencie czytania mojego felietonu czytelnicy „Dziennika Polskiego” albo będą świadkami ostatecznego porozumienia, albo… albo dojrzą przygotowania do ewentualnego skoku w przepaść. Dużo będzie zależało od tego czy nasz czytelnik będzie to czytał na gorąco w piątek czy na spokojnie dopiero w poniedziałek.
Dlaczego porozumienie może w tym momencie być możliwe? Bo obie strony odłożyły wreszcie megafony powtarzające populistyczne slogany swoich elektoratów i zajrzały wreszcie w głęboką otchłań gotową do pochłonięcia ambicji na integrację Europy i wprowadzenia chaosu (trafne greckie słowo!) w codziennym życiu mieszkańców Grecji. Ale również miałoby to szokujące konsekwencje na rynkach światowych. I to mimo że mała Grecja obejmuje zaledwie dwa procent PKB Unii Europejskiej.
W wypadku Grecji, ze swoim długiem wynoszącym 240 mld euro (czyli niemal dwukrotnej wysokości własnego PKB) ogłoszenie bankructwa podważyłoby jakiekolwiek zaufanie do jej rządowych obligacji i do wartości jej mienia. Prywatni inwestorzy greccy, którzy już wyciągnęli ze swoich kont bankowych 30 mld euro w ostatnich czterech miesiącach ogołociliby banki do końca i rząd byłby zmuszony były ratować swoje banki od bankructwa, wprowadzając natychmiastową kontrolę kapitału, praktycznie wywłaszczając mieszkańcom ich własne oszczędności. Zarobki już spadły ostatnio o 25%, spadną jeszcze więcej; emerytury zmniejszają się o 50%, spadną jeszcze więcej; bezrobocie ogólnie wynosi 25%, a ludzi młodych aż 50%, te sumy jeszcze powiększą się. Odcięci od używania euro, musieliby czekać szereg miesięcy nim nowa zdewaluowana waluta znalazłyby się w obiegu. Ceny importowanych towarów prawdopodobnie podwoiłyby się i spowodowałyby ostrą inflację. Długi, które obecnie spłacają długoterminowo (czasem aż do roku 2050) na niskim procencie, zostałyby zastąpione nowymi koniecznymi pożyczkami o dużo wyższym procencie, tym bardziej że bez kontroli strefy euro nie byłoby wiadomo czy Grecy znów będą utrzymywać swój skorumpowany system gospodarki. A jeszcze macza tu palce Putin, ofiarujący jakby alternatywną drogę Grekom w celu dalszego rozkładu Europy.
Teoretycznie Grecja osiągnęłaby długoterminową korzyść z wyjścia ze strefy euro w formie dostępnych cen w nowej zdewaluowanej drachmie. Korzystałyby z tego grecki eksport i turystyka. Lecz Grecja ma słabo rozwinięty handel eksportowy, a pozytywny efekt tanich cen w greckich hotelach i greckich nieruchomościach zostałby wygaszony przez hulającą inflację i osłabioną infrastrukturą instytucji handlowych i transportu. Poza tym wielu młodych Greków opuściłoby kraj i emigrowało do pozostałych krajów europejskich, szukając pracy. Przy tak ciężkich warunkach pracy i życia codziennego Grecji mogłaby grozić dalsza destabilizacja polityczna podważająca ostatecznie grecką demokrację. Ujemny efekt tzw. „Grexit” na strefę państw euro byłby potencjalnie jeszcze poważniejszy, choć może nie tak drastyczny dla każdego mieszkańca. Wierzyciele w Europejskim Banku Centralnym i w poszczególnych państwach, a szczególnie Niemiec, musieliby skreślić na stratę wszelką możliwość odzyskania długów przekraczających 200 mld euro, co spowodowałoby poważną destabilizację euro i rynków europejskich. Zamiast dorzucać nowych funduszy do spłacenia istniejących długów greckich, Europejczycy musieliby przekazywać w przyszłości masowe dotacje w formie pomocy humanitarnej dla zubożałej Grecji. Również „Grexit” ułatwiłby argumenty dla tych ruchów w zadłużonych państwach śródziemnomorskich, jak np. Podemos w Hiszpanii, że ich kraje też mogłyby pozbyć się swoich długów tak, jak zrobili to Grecy. Ta destabilizacja przyspieszyłaby też odejście Wielkiej Brytanii od Unii Europejskiej.
Największy byłby szok propagandowy dla samej waluty euro, która dotychczas była uważana jako stabilny i wieczysty związek monetarny, skupiający większość państw unijnych na nieodwracalnym etapie dalszej integracji europejskiej. Najbardziej na tej integracji zależy Niemcom i to z dwóch powodów. Pierwszy jest finansowy. Niemcy potrzebują związać swoją dojrzałą gospodarkę z słabszymi państwami, aby zapewnić, że ich wysokiej jakości towary eksportowe mogłyby być sprzedawane na rynku światowym po konkurencyjnych cenach. Tym samym stabilizują gospodarkę swoich własnych sąsiadów w Europie, o ile ci sąsiedzi są gotowi prowadzić stabilną rachunkowość, nie przekraczając zanadto swojego długu publicznego. Wtedy europeizują się Niemcy, ale i Europa staję się mimochodem coraz bardziej niemiecka, szczególnie przy proponowanej unii bankowej.
Drugim powodem jest polityka. Niemcy po zjednoczeniu są najpotężniejszym i najbogatszym państwem w Europie. Jej demokratyczni przywódcy boją się destrukcyjnych demonów niemieckiego nacjonalizmu, które już nie raz doprowadziły Niemców do katastrofy. Dlatego kanclerz Angela Merkel powtarza każdorazowo „jeżeli upadnie euro, upadnie Europa.” Wyjście Grecji ze strefy euro mogłoby dać sygnał innym kulejącym gospodarkom jak Hiszpania czy Portugalia, że można ominąć dyscyplinę monetarną narzuconą przez Niemców poprzez Bank Europejski i odrzucić walutę. Wówczas euro straciłoby rację bytu tak istotną dla niemieckich i europejskich interesów.
Czy propozycje greckie będą przyjęte przez Europejski Bank w tych dniach? Będzie to zależało od tego czy pani Merkel, od której tak dużo zależy, wyczuje, że będzie miała poparcie elektoratu niemieckiego, rozwścieczonego dotychczasową ekonomiczną nonszalancję Grecji. Musi wyczuć czy po obraźliwych wypowiedziach na ich temat ze strony Greków, będą Niemcy mieli zaufanie, że Grecy przyjmują wreszcie obowiązek powolnego spłacenia długów. To zaufanie winno być obopólne. Wiarę w utrwaleniu euro podziela zarówno elektorat grecki jak i niemiecki i to jest ten wspólny mianownik który mógłby przerzucić most nad dotychczasową przepaścią między nimi.
Wiktor Moszczyński