Tamten budynek wyróżniał się od innych, choć na pierwszy rzut oka był taki sam. Ot, typowy produkt architektury z lat 60. 70. XX wieku, gdy „Polska rosła w siłę a ludziom żyło się dostatnio” – jak głosiły propagandowe hasła komuny. Obok siebie stały trzy wieżowce, każdy po 11 pięter, podobna elewacja, takie samo ustawienie względem stron świata, identyczne rozplanowanie mieszkań. Balkony skierowane na główne, bardzo ruchliwe skrzyżowanie dróg tranzytowych znajdujące się w odległości zaledwie kilkuset metrów, więc mieszkańcom zapewniono piękne widoki i romantyczne odgłosy pędzących samochodów przez całą dobę. Jeden z wieżowców miał coś dodatkowego, coś wyjątkowego, coś nietypowego.
Od dołu do góry był,a właściwie wciąż jest, bo widziałem to zaledwie wczoraj, więc do dziś z pewnością nie zniknęło, pokryty czy opakowany gigantyczną siatką. Zagadka: po co ta siatka, skoro budynek ma nową elewację i nie trzeba go malować, jest po remoncie i trzyma się nieźle? Może to ochrona przeciwko gołębiom, które bezkarnie panoszą się w centrach polskich miast? Na moim osiedlu trwa bezustanna walka miłośników gołębi z wrogami ptasich odchodów. Pierwsi regularnie dokarmiają „głodujące ptaszki” o coraz bardziej widocznej nadwadze, drudzy regularnie skarżą pierwszych i nasyłają na nich wszelkie kontrole oraz straże. Jedni i drudzy są na siebie śmiertelnie obrażeni, obrzucają się nienawistnymi spojrzeniami oraz oskarżeniami o brak serca i rozumu. Tylko gołębie niczym się nie przejmują, jedzą, robią dzieci i srają gdzie się da. Więc gdyby to była siatka przeciwko gołębiom, to byłby niezły pomysł. Ale może to być moskitiera w wersji mega-maksi XXL. Mieszkańcy miast uskarżają się na plagę komarów, a tegoroczne lato sprzyja rozwojowi owadów. Ostatnio komary zakłóciły nawet wernisaż wielce szacownemu gronu artystów oraz celebrytów w znanej galerii w jeszcze bardziej znanym mieście nad Wisłą. Zamiast delektować się pięknem pasteli, akwarel i innych obrazów, goście odganiali się od natarczywych komarzysk, brr… okropne. Mieszkańcy miasta już powoli przyzwyczajają się do corocznej plagi owadów, gorzej z turystami tłumnie przyjeżdżającymi do Kazimierza Dolnego, bo tam rozgrywał się ów dramat. Jeśli wśród nich są osoby uczulone – jak ja – to nie ma zwiedzania, jest za to zwiewanie przed stadami wygłodniałych komarów. I nie pomagają środki chemiczne na odstraszanie gryzących owadów. Jeśli mam przyjeżdżać do Kazimierza jako turysta, to najpierw niech władze odsuną Wisłę na bezpieczną odległość, powiedzmy dziesięciu kilometrów od miasta, zasypią i wysuszą wszystkie bajora wkoło i usypią sztuczną pustynię na przedmieściach, tak aby nie zachował się żaden komarzy rezerwat.A swoją drogą, zastanawiam się, jak radzono sobie z komarami dawniej. Oto, choćby moi przodkowie. Rodzina ze strony ojca żyła na Polesiu, Kresy co prawda cudne i dziewicze, ale składające się głównie z mokradeł, bagien, torfowisk i podmokłych rzecznych rozlewisk, słowem idealna wylęgarnia komarów i centrum eksportu owadów na całą II Rzeczpospolitą. Jak w tym środowisku dało się żyć?! Czy ludzie chodzili wtedy owinięci od stóp do głów w moskitiery, jak beduini zawinięci w szaty chroniące przed promieniami słońca? A może oblepiali się poleskim błotem jak to robią zwierzęta aby chronić się przed insektami? Może mieli jakiś tajemniczy eliksir na komary? Chętnie dziś skorzystałbym z wiedzy dziadków. A tak w ogóle, to jak ludzie wtedy, czyli przed II wojną światową żyli na kresach, bez telefonów komórkowych, lodówek, internetu. Nawet porządnych dróg nie mieli. Ani szybkiej kolei podmiejskiej. Mama wspominała wielokilometrowe wędrówki po jedzenie, miała wtedy najwyżej -naście lat i musiała pieszo chodzić do miasta przez las. W lesie słychać było wycie wilków, więc szło się z duszą na ramieniu. Taka wyprawa zajmowała cały dzień. W mieście mama przenocowała u cioci, dostała trochę jedzenia i następnego dnia-z powrotem do domu. I znowu ten cholerny las pełen wilków. A jednak ludzie to wszystko przetrwali, wytrzymali i głód, i wojnę, i wilki, i komary, i kleszcze, i wszelkie inne insekty, gryzonie oraz szkodniki, wytrzymali sowiecką deportację z Kresów na Syberię, i powojenną repatriację, i 50 lat komunizmu w Polsce, i jakoś żyją, i nie narzekają na wszystko tak jak my.