– Trzeba w życiu zrobić coś dużego – mówi Cezary Wieprzowski, który przyjechał z Polski do Londynu… na rowerze.
Ma 56 lat. Mieszka w Częstochowie. Z zawodu jest inżynierem elektrykiem, obecnie ma własną małą firmę. Jest też saksofonistą. W trakcie studiów na Politechnice Częstochowskiej ukończył Państwową Szkołę Muzycznej II stopnia w klasie fagotu i saksofonu w Katowicach. Jego wielką pasją jest muzyka baroku, zwłaszcza kompozycje Bacha oraz Telemanna. W przerwach pomiędzy koncertami z Filharmonią Częstochowską czy kubańskim gitarzystą Manuelem Rodriguezem jeździ na rowerze. Lubi długie trasy, co roku robi kilka tysięcy kilometrów, ale tak szeroko zakrojonego projektu jeszcze na swoim koncie nie miał.
– Mam znajomych w Londynie. Któregoś razu powiedzieli, może byś do nas przyjechał. Może na rowerze? Pomyślałem, czemu nie? – mówi.
Przed wyjazdem szukał trochę informacji na temat trasy. Jednak, jak się okazało się, to było bardzo trudne. Przed nim tylko dwie osoby pokusiły się na pokonanie tego dystansu na rowerze. Bo taką trasę trzeba dobrze zaplanować – w końcu nie wszędzie rowerzyści mają prawo wjazdu. Cezary musiał zatem sam poszperać w internecie, w końcu wydrukował sobie kilka map, zainstalował w telefonie GPS i tak się zaczęła jego największa przygoda.
Wścieklizna w dawnym NRD
Wybrał trasę dość nietypową, bo start zaplanował ze Świnoujścia, gdzie niegdyś często jeździł na wakacje. Tam dostał się z Częstochowy pociągiem, aby dalej ruszyć w drogę na dwóch kołach.
– Chciałem zwiedzić tereny dawnego NRD. Niemcy wschodni są trochę w podobnej sytuacji jak my, jadą na tym samym wózku – tłumaczy.
Rower też był niemiecki, trekkingowy Wheeler. Dwie sakwy z tyłu, jedna z przodu. Cezary nastawił się na warunki traperskie, zabrał ze sobą namiot, trochę jedzenia, trochę ubrań na zmianę. Po drodze miał zaplanowanych kilka noclegów u znajomych i „znajomych znajomych”, ale przez większość czasu musiał sobie radzić sam. W takiej sytuacji o przygody nietrudno.
– Na początek zmierzałem do miejscowości Celle, do której dotarłem po czterech dniach. Po drodze nocowałem w lesie pod namiotem – wspomina. –Trzeciego dnia, o północy pod moje obozowisko podjechał samochód. Była to straż leśna, która poinformowała mnie, że jestem na terenie zakażonym wścieklizną i muszą mnie zabrać na kwarantannę. Nie pozwolili mi nic zabrać, wszystko zostawiłem pootwierane. Na posterunku pobrali mi ślinę do badania, następnie zamknęli mnie w pomieszczeniu, wyłącznie z łazienką. Nad ranem, gdy przyszła druga zmiana, zacząłem protestować. Prosiłem, aby skontaktowali się z ambasadą, wyjaśniłem cały plan i tłumaczyłem, że zatrzymanie mnie na dłużej po prostu go zrujnuje. W końcu wzięli ode mnie numer telefonu i zastrzegli, że jeżeli pojawią się jakiekolwiek niepokojące objawy, mam się natychmiast zgłosić na posterunek policji – opowiada.
Skrzywione koło w Belgii
Będąc w Belgii, rozczarował się bardzo jakością dróg.
– Spodziewałem się, że w wiodącym kraju w samym środku Europy wszystko będzie piękne i uporządkowane. Tymczasem droga oznaczona jako rowerowa to były jakieś wertepy. Zaraz po przekroczeniu granicy skrzywiło mi się koło. Miałem przez to kolejne kilka godzin nieprzewidzianego postoju – tłumaczy.
Zaskoczeniem była także porażająca niewiedza mieszkańców na temat Europy, co raz doprowadziło do komicznej sytuacji.
– Byłem 40 km od granicy z Francją, gdy nieco zgubiłem się. Mapy wydrukowane na domowej drukarce rozpłynęły mi się, ponieważ było trochę deszczu, a GPS w komórce zaczął mi szwankować. Zapytałem więc o drogę. Nikt nie potrafił mi wskazać, w którym kierunku powinienem jechać, gdzie jest Francja. Ludzie nawet nie wiedzieli, gdzie jest północ. Pomijając już fakt, że mało kto mówił po angielsku – opowiada.
Z kolei we Francji w okolicach Calais przejeżdżał koło obozowiska imigrantów z Afryki.
– Informacje w mediach na ich temat są moim zdaniem przesadzone. Nie zagłębiałem się może za bardzo w tę ich społeczność, ale wyglądali na życzliwych ludzi, którzy po prostu wiele w swoim życiu przeszli, a we Francji są zupełnie pozostawieni sami sobie. Jeden z nich nawet wskazał mi drogę na prom – stwierdza.
Polacy na trasie
Na swoim rowerowym szlaku Cezary spotkał kilku Polaków. Pierwszych – w Holandii.
– Było mi ich szkoda, bo spotkałem ich o piątej rano, w weekend, a oni już jechali do pracy. Potem rozmawiałem z Holendrami i zagaiłem o tym, że sporo jest tu Polaków i dużo pracują. Na co usłyszałem odpowiedź: „Dokładnie, dlatego my możemy mieć wolne” – uśmiecha się smutno.
– Opinie o Polakach za granicą moim zdaniem są trochę źle kształtowane. Informacje, które docierają do nas, mieszkających w Polsce, dają trochę zafałszowany obraz emigracji. Jest ona rozmaita, jest i dobra, i zła. Są oczywiście i ci pochodzący z dolin społecznych, które wyjechali, bo im się w życiu nie udało, ale też są osoby, którym naprawdę się dobrze wiedzie – akcentuje.Anglia zrobiła na nim bardzo pozytywne wrażenia.
– Podoba mi się jej kolorowość. Dużo ludzi, dużo restauracji, dużo zapachów, mnóstwo doznań zmysłowych. Podoba mi się też duże oddziaływanie środowisk polonijnych. Ludzie się znają, spotykają się, pomagają sobie nawzajem. We Francji, gdzie też nocowałem u Polaków tego nie odczuwałem. Tamci Polacy byli sami, często nieszczęśliwi, żyli „na kartonach”, w których trzymali cały dorobek życia, licząc na to, że za pieniądze, które zarobią za granicą będą mogli wrócić do ojczyzny i wygodnie żyć. Co nie do końca jest prawdą, ponieważ Polska się zmienia, a niektórzy mają jej wypaczoną wizję. Ludzie nie wiedzą, że nie ma już pracy za 5 zł – podkreśla.
W polskiej londyńskiej społeczności urzekło go także to, że mimo że niektórzy mieszkają już tu kilkanaście lat, w domu rozmawiają po polsku, a w spotkaniach towarzyskich uczestniczą całe rodziny, łącznie z dziećmi.
– To są po prostu normalni ludzie, którzy mają tu dom, pracę, tu sobie ułożyli życie. Żadne rozbite rodziny. Nie ma czegoś takiego, że mąż tu, a żona z dziećmi w Polsce. A przecież rodzina to najwyższa wartość – dodaje.
Nie wstydźmy się
I tak właśnie Cezary Wieprzowski dokonał trzeciego w historii udokumentowanego pojedynczego przejazd rowerowego z Polski do Anglii. W sumie zajęło mu to dwa tygodnie, przy czym miał dwa dni przerwy, czyli sama jazda to dwanaście dni. W tym czasie przejechał 1420 kilometrów. Z Londynu do Częstochowy wracał już autobusem. Spieszył się, bo w środę po powrocie wylatywał do Bordeaux na trzymiesięczny kontrakt. Całe przedsięwzięcie kosztowało go nie więcej niż 800 euro.
Po podróży ma kilka wniosków – główny jest taki, że Polacy nie mają się czego wstydzić.
– My jesteśmy wobec siebie za bardzo krytyczni, co niestety jest naszą wadą narodową, obawiam się. Tymczasem nasz kraj jest świetnie przygotowany dla turystów, w tym rowerzystów, mamy piękne miejsca, w których możemy odpoczywać. Gdyby jeszcze zarobki były większe… chociaż i one ostatnio nie są takie złe – kwituje i zachęca mieszkańców Europy Zachodniej do odwiedzin, chociażby dlatego, aby zobaczyli, jak dobrze są gospodarowane unijne pieniądze i jak Polska się wspaniale rozwija.
– To widać na moim przykładzie. Prowadzę działalność gospodarczą, może nie zarabiam kokosów, ale stać mnie na przyjemności i aktywny wypoczynek. I coraz częściej Polacy wybierają właśnie taką formę spędzania wolnego czasu. Zimą narty, latem żagle, rower przez cały rok. Może to sztampa, co powiem, ale życie jest po to, żeby z niego korzystać – sumuje.
Magdalena Grzymkowska
Stefan
Bardzo ładny artykuł,
Mam co prawda wiele watpliwosci co do pomagania sobie Polak- Polakowi.
Bardzo czesto jest zawisc o to ze ktos ciezko pracuje i kupil dom , powodzi sie dobrze a moze lepiej niz Jemu.
Za duzo widzialem i przezylem tu w Angli i w USA.
Nie wierze w Polske ani tym bardziej w Polakow.