Siedemdziesiąt lat temu 5 lipca 1945 r. odbyły się wybory powszechne w Wielkiej Brytanii. Po raz pierwszy po dziesięciu latach Brytyjczycy poszli do urn wyborczych. Dla wielu było to pierwsze doświadczenie tego typu. Ze względu na to, że większość żołnierzy nie powróciła jeszcze do kraju, zezwolono, by wybory odbyły się także poza granicami Wielkiej Brytanii, w jednostkach wojskowych. Liczenie głosów trwało trzy tygodnie. Gdy je ogłoszono 26 lipca, okazało się, że Brytyjczycy odwrócili się od wojennego przywódcy. Partia Konserwatywna przegrała. Winston Churchill musiał opuścić Downing Street.
Partia Pracy odniosła bezprecedensowe zwycięstwo: przy frekwencji wynoszącej 72 proc. zdobyła 393 mandaty. Konserwatyści stracili aż 190 mandatów, zdobywając zaledwie 197. Podzieleni na dwie partie liberałowie (Liberal Party i National Liberal Party) w sumie zdobyli 33 mandaty. Laburzyści mieli 159-mandatową większość w Izbie Gmin. Jedynie w okresie przywództwa Tony’ego Blaira Partia Pracy miała lepsze wyniki, zdobywając 179-mandatową większość w 1997 r., a w pięć lat później tracąc zaledwie 6 miejsc.
Clement Attllee, który stał na czele laburzystów od 1935 r., nie był typowym laburzystowskim politykiem tamtych czasów. Syn adwokata z Putney, absolwent Oxford, w pewnym sensie miał wiele wspólnego z obecnymi politykami Partii Pracy. Miał jednak to, czego im brakuje – ideały. I to one spowodowały, że wygrał wybory w 1945 r. Winston Churchill, choć był wspaniałym przywódcą wojennym, politycznym wizjonerem, reprezentował starą Anglię. A większość młodych ludzi, często okrutnie doświadczonych w czasie wojny, chciała zmiany. Program laburzystów tchnął optymizmem, nadzieją na lepszą przyszłość.
W ciągu sześciu lat laburzystowskich rządów stworzone zostały podstawy Wielkiej Brytanii, jaką mamy obecnie. To wtedy powstała Krajowa Służba Zdrowia (NHS) i podstawy państwa opiekuńczego. Te ideały bliskie były robotnikom, którzy jeszcze pamiętali nędzę bezrobotnych lat 30. Nie wszystkie posunięcia tego rządu były dobre – wystarczy wspomnieć tylko powszechną nacjonalizację przemysłu, co przyczyniło się do zapaści gospodarczej w późniejszych czasach. Ale tamto zwycięstwo przez polityków Partii Pracy uważane jest za kamień milowy w historii partii.
W rzeczywistości wielu oddało swe głosy na kandydatów laburzystowskich nie dlatego, że nagle uwierzyli w socjalizm. Niektórzy kandydaci, jak choćby major Denis Healey i kapitan Roy Jenkins, na spotkania z wyborcami przychodziło w wojskowych mundurach. Byli takimi samymi żołnierzami, jak ci, którzy na nich głosowali. To właśnie kandydaci laburzystowscy reprezentowali to, co wydawało się wyborcom bliskie. Byli skromni, pragmatyczni, a przy tym wysoce patriotyczni. Nie obiecywali wspaniałej przyszłości, a raczej politykę zaciskania pasa. Następne lata były dla Wielkiej Brytanii trudne – kartki na większość artykułów i zwyczajna nędza były udziałem większości. To nie była polityka rozrzutności budżetowej: na opiekę społeczną, w tym NHS, wydawano 4,5 proc. PKB. Dziś jest to 6 proc. i zamyka się sumą £110 mld rocznie. Zapowiedzi zmniejszenia wydatków o 12 mld są w tym zestawieniu niesłychanie skromne.
Dlatego też obecny kandydat na lidera Partii Pracy, Jeremy Corbyn, gdy powołuje się na spuściznę Clementa Attlee, a przy tym zapowiada odejście od polityki oszczędnościowej, buja w obłokach. Także jego zapewnienia, że należy pozbyć się broni nuklearnej nie mają nic wspólnego z tamtą tradycją. To Ernest Bevin, minister spraw zagranicznych w latach 1940., który przyczynił się do powstania NATO, opowiadał się za tym, by Wielka Brytania posiadała własną broń nuklearną. „Musimy to mieć i to z flagą brytyjską powiewającą na górze” – mówił. Gdy Corbyn pozuje do zdjęć w T-shirt z napisem „Co zrobił by Clement?”, chyba nie zdaje sobie sprawy z tego, że z pewnością ani ówczesny premier, ani nikt z jego rządu nie zrobiłby tego, co on proponuje. Z pewnością nie chciałby słyszeć ostrzeżeń o tym, że poparcie skrajnej lewicy może być niebezpieczne. A to właśnie Bevin, nieślubny syn wiejskiej dziewczyny, zwalczał komunistyczne wpływy w związkach zawodowych.
Jeremy Corbyn, u boku którego pojawiają się „duchy z przeszłości”, jak choćby Derek Hatton, niechlubny przywódca Rady Miasta w Liverpoolu, który reprezentował tzw. Militan Tendency, co doprowadziło do rozbicia w Partii Pracy za przywództwa Micheala Foota, ma przynajmniej tę zaletę, że reprezentuje jakieś poglądy. Nie można tego powiedzieć o jego konkurentach. Co chce osiągnąć Yvette Cooper, Liz Kendall, czy Andy Burnham? Z pewnością chcą stanąć na czele partii, a w dalszej perspektywie zdobyć władzę. I tyle.
Partia Pracy dawno odeszła od swoich korzeni. Nie reprezentuje klasy robotniczej, która w brytyjskim wydaniu była dumna ze swoich tradycji, swej kultury i etosu ciężkiej pracy. Dawno laburzystowscy przywódcy przestali mówić językiem zwykłych ludzi, czego najlepszym przykładem był Ed Miliband. Zwrócenie się w stronę klasy średniej zapewniło zwycięstwo Tony’emu Blairowi. Ale czy taki manewr da się powtórzyć po dwudziestu latach?
Jeremy Corbyn prezentuje poglądy zbliżone do tych, które zapewniły zwycięstwo partii Syriza. Jakie są tego konsekwencje – wiadomo. Jak się wydaje, zapotrzebowanie na obietnice bez pokrycia to obecnie popularna recepta na zdobycie poparcia. Nie tylko w Wielkiej Brytanii.
Wyniki wyborów kolejnego przywódcy Partii Pracy zostaną ogłoszone podczas dorocznej konferencji 12 września. I nie jest to sprawa ważna tylko dla tych, którzy tradycyjnie popierają laburzystów. Dobra, kompetentna opozycja, na czele której stoi charyzmatyczny przewódca jest ważnym elementem demokratycznego państwa. Nikogo takiego na horyzoncie nie widać. Wszystko wskazuje na to, że bez względu kto stanie na czele największej partii opozycyjnej, Partia Konserwatywna ma zapewnione zwycięstwo za pięć lat i to bez specjalnego wysiłku ze strony jej przywódców.
Julita Kin