Z greckiego nomas to „wędrujący w poszukiwaniu pastwisk”. Ci koczujący pasterze korzystali po prostu z zasobów ziemi tak długo, dopóki ich nie wyczerpali. Wówczas zwijali obozowisko i ruszali w poszukiwaniu lepszych warunków. Potem nomadów zaczęto nazywać barbarzyńcami, z greckiego bárbaros. W starożytnej Grecji każdy, kto nie był Grekiem, automatycznie stawał się bárbaros.
W XXI wieku zapomnieliśmy, co to najazdy barbarzyńców. A przecież w różnych częściach świata nadal żyją nomadzi. Beduini przemierzają Syrię, Nubię, choć głównie plemię to kojarzone jest z piaskami Sahary. Romowie mieszkają w niemal wszystkich krajach całego świata i wszędzie traktowani są jako obcy. Tuaregowie, zasłaniający twarz, żyją głównie w północnej części Afryki; a w Algierii i Tunezji – Kabylowie. Na obrzeżach Maroka oraz w głębi Afryki nadal można spotkać Berberów rdzenną ludność tego kontynentu i odwiecznych władców Sahary. Środkową Afrykę upodobali sobie Pigmeje i Buszmeni. W mroźnej Arktyce władają Inuici, na których mówimy „Eskimosi”, w północnej Europie Lapończycy, a w Azji Czukcze. Są jeszcze Aborygeni australijscy. Zapewne znawcy przedmiotu znaleźliby jeszcze wiele innych ludów nomadycznych, ale nie o nich mi w tym artykule chodzi.
Dawniej migracje łączyły się z wojnami, podbojami nowych terytoriów. Ucieczki z miejsc, gdzie ktoś czuł, że jego życie jest zagrożone, też się zdarzały, ale na małą skalę. Podobnie było z emigracją za chlebem. Od XIX wieku ta ostatnia emigracja najczęściej kierowała się za ocean. Jeżdżono też w ramach Europy. Nigdy jednak nie było przemieszczania się ludzi na taką skalę, jak obecnie. Przy dzisiejszej łatwości podróżowania migrujemy często jak ptaki, czasowo, wraz ze zmianami pór roku. To nasze wakacje. Coraz częściej ludzie młodzi wyjeżdżają z kraju swego urodzenia, by przez jakiś czas pracować gdzie indziej. Zdobywają nowe doświadczenia, poznają nowe miejsca i – co często jest równie ważne – zaczynają żyć samodzielnie. Część z nich osiada w miejscu, do którego przyjechali „tylko na chwilę”. Inni wracają do swej ojczyzny.Skala emigracji jest dziś tak wielka, że blisko 3 proc. populacji świata to migranci. Z tych 200 milionów – uchodźców, azylantów lub poszukiwaczy lepszej pracy – co trzeci to mieszkaniec Europy. Przemieszczają się też mieszkańcy „starego” kontynentu. Współczesny człowiek kieruje się starym łacińskim przysłowiem „Ubi bene, ibi patria” (gdzie dobrze, tam ojczyzna). Dobrze nie zawsze znaczy bogato. Czasem po prostu bezpiecznie.
Miastem imigrantów jest współczesny Londyn. Co trzeci jego mieszkaniec (2,8 mln) urodził się poza Wielką Brytanią. Mieszkańcy tej kosmopolitycznej metropolii mówią blisko dwustoma językami. Najwięcej londyńskich imigrantów pochodzi z Indii (120 tys.). Na drugim miejscu znajdują się Polacy (73 tys.), a zaraz za nimi plasują się imigranci z Bangladeszu, Sri Lanki, Irlandii, Nigerii, Włoch, Rumunii i Jamajki. Jak widać, jest to bardzo różnorodna mieszanka. I w dodatku wciąż liczba imigrantów wzrasta. Jak ustalili naukowcy z Oxford University, między 2011 a 2014 rokiem liczba mieszkańców Londynu zwiększyła się o 200 tys., z czego dwie trzecie to osoby urodzone w krajach Unii Europejskiej. Dzielnicami imigrantów, gdzie stanowią oni ponad 50 proc. wszystkich mieszkańców, są Brent, Westminster i Ealing.
Wszystko to są raczej szacunki niż twarde dane. Ze względu na brak konieczności meldowania się, trudno ustalić jak duża jest populacja Londynu, zwłaszcza że nawet przeprowadzany co dziesięć lat spis powszechny nie uwzględnia jednej grupy –nielegalnych imigrantów. A jest to społeczność niemała. Podobno w całej Wielkiej Brytanii mieszka ich 600 tys., z czego trzy czwarte to mieszkańcy Londynu.
Ci nielegalni stanowią największy problem. Żyją na marginesie. I jak zwykle ze wszystkimi zjawiskami, które są związane z naruszeniem prawa, łączą się poważniejsze przestępstwa, jak przemyt ludzi, handel kobietami i dziećmi, praca w nieludzkich warunkach, itp. Wielu podejmuje nielegalne sposoby wyjścia do „legalności” – kupują fałszywe dokumenty lub zawierają „lewe” małżeństwa. Dobrze znamy te zjawiska: przez dziesięciolecia wielu Polaków też było tu nielegalnie. W 2004 r. otwierając rynek pracy władze brytyjskie zastosowały wobec nich amnestię. Świadczą o tym statystyki rejestracji pracowników z pierwszych miesięcy po rozszerzeniu Unii Europejskiej. Większość rejestrujących się to nie byli ci, którzy właśnie przekroczyli granicę. Oni już tu byli.
Problem nielegalnych jest na tyle nabrzmiały, że coraz częściej pojawiają się głosy nawołujące do amnestii. Na rzecz takiej amnestii od lat prowadzona jest kampania „The strangers to citizens”, której autorzy opracowali program jak taka adaptacja nielegalnych miałaby wyglądać. Objęłaby ona tylko tych, którzy są tu dłużej niż pięć lat. Otrzymaliby początkowo wyjątkowe pozwolenie na pobyt. Po dwóch latach ich sytuacja byłaby analizowana. Musieliby mieć pracę, wykazać się niekaralnością i znajomością angielskiego, by otrzymać dalsze pozwolenie. Autorzy raportu LSE wskazują na argumenty natury ekonomicznej: gospodarka wzrosłaby o £3 mld rocznie, a dochody z samych podatków wzrosłyby o £842 mln.Na raport zareagowała organizacja Migrationwatch, twierdząc, że taka amnestia zachęciłaby kolejne tysiące do osiedlenia się na Wyspie, a migranci będą kosztować podatników £1 mld rocznie, bo wtedy zaczną zakładać rodziny, żądać mieszkań, opieki zdrowotnej i zasiłków. Deportacja „nielegalnych” kosztowałaby £12 mld i trwała 25 lat – kontrargumentują jej zwolennicy. Amnestia jest akceptacją złamania prawa, ale jej zastosowanie byłoby jakimś rozwiązaniem problemu, z którym nie radzą sobie urzędnicy, policja i politycy. W Calais kilka tysięcy osób jest gotowych na wiele, by dołączyć do rzeszy nielegalnych. Z jakiś powodów uważają, że jest to dla nich lepsze niż dotychczasowa egzystencja. To współcześni nomadzi. Wielu z nich przemierzyło tysiące kilometrów, by dotrzeć do Europy. Ilu z nich wyruszyło w tę drogę z obawy o życie, a ilu po prostu w poszukiwaniu lepszych warunków? Nie wiemy i trudno to ustalić.
Jest jeszcze inna grupa współczesnych nomadów – to dojeżdżający do pracy. W każdy poniedziałek rano tysiące ludzi przemierza trasę od miejsca stałego zamieszkania do miejsca pracy, by tam spędzić tydzień i powrócić na weekend do domu. Większość to mężczyźni w krawatach, ze skórzanymi teczkami, którzy od razu po pokonaniu pierwszego porannego zmęczenia otwierają laptop lub/i gazetę. Ci, którzy tego nie robią, dosypiają. Jedni z nich koczują w hotelach, wynajmowanych pokojach, tylko nieliczni szczęśliwcy mają drugie mieszkanie. Ci nie muszą pakować się co tydzień. Mają wszystko podwójnie, w dwóch miejscach pobytu. Londyn to główny cel tych wypraw. Powód, dlaczego nie przenoszą się na stałe jest prosty: duży dom kosztuje majątek. Łatwiej jest utrzymać rodzinę na prowincji. A zarobki w Londynie i łatwość znalezienia tu pracy są większe.
Mieszkańców Londynu, zwłaszcza młodych, nie stać na kupno własnego, nawet skromnego lokum, a więc muszą wynajmować mieszkania lub pokoje. To nomadzi w ramach jednego miasta. Częste przeprowadzki i małe metraże podnajmowanych pomieszczeń sprawiają, że muszą mieć mało rzeczy własnych. Nie mogą posiadać mebli, które nazwać by można „stacjonarnymi”. Prostota, łatwość montażu i możliwość ich składania w razie nowej przeprowadzki – takie meble są poszukiwane przez nomadów, którzy trochę z musu, a trochę mody preferują tzw. minimalizm.
Czy jest coś co łączy te tak bardzo różne grupy współczesnych nomadów? Tak. To życie niezakorzenione, bez przywiązania do miejsca, a co za tym idzie – do ludzi. Życie w drodze.
Julita Kin