14 sierpnia 2015, 18:12 | Autor: Piotr Gulbicki
W różnych odcieniach polskości

O polskim teatrze na Wyspach, Popielu, który uciekł znad Noteci i osiadł w Irlandii, a także cierpieniu niebędącym tylko naszą specyfiką, z dr Kasią Lech, wykładowcą w Canterbury Christ Church University, a jednocześnie aktorką i współzałożycielką Teatru Polskiego Irlandia, rozmawia Piotr Gulbicki.

Kasia Lech / fot. Silver Merick
Kasia Lech / fot. Silver Merick

Łatwo z polską sztuką dotrzeć do wyspiarskiego widza?

Wszystko zależy. Wielka Brytania i Irlandia to specyficzne miejsca, tworząc tutaj teatr trzeba brać pod uwagę fakt, że publiczność jest zróżnicowana, z bardzo szerokim, a jednocześnie niejednolitym bagażem kulturowych doświadczeń. Swoista mieszanka etniczna i narodowościowa, ludzie mieszkający tu od lat i zakotwiczeni na Wyspach całkiem niedawno. Ta wielokulturowość jest dużym wyzwaniem, ale z drugiej strony to ogromny potencjał.

W 2008 roku, wspólnie z Anią Wolf i Irlandką Helen McNulty, założyłyśmy w Dublinie Teatr Polski Irlandia, zwany też Polish Theatre Ireland, skierowany zarówno do odbiorcy polskiego, jak i anglojęzycznego. Od tamtego czasu zrealizowaliśmy sześć produkcji, z którymi występowaliśmy w Irlandii i Anglii, dając łącznie kilkadziesiąt przedstawień – od małych, kameralnych pomieszczeń, po duże, renomowane sale teatralne. Główną ideą, jaka nam przyświecała, było skonstruowanie takiej formy interakcji, żeby widz mógł znaleźć dla siebie jakiś punkt zaczepienia.

Czyli jakiej?

Weźmy na przykład sztukę „Chesslaugh Mewash”. Już sama pisownia nazwiska jest krokiem w poszukiwaniu uniwersalności przekazu. Na spektakl, wyreżyserowany przez Anię Wolf, składają się wiersze Czesława Miłosza z całego okresu jego twórczości, jednak najwięcej jest tych z końca lat 60. i 70. ubiegłego stulecia. Poeta był Polakiem, ale miał korzenie litewskie, a jednocześnie przez wiele lat mieszkał na Zachodzie. Jego tożsamość nie była czarno-biała, podobnie jak w przypadku obecnych emigrantów. To punkt wyjścia. Rodzi się jednak pytanie, jakie poezja Miłosza ma przełożenie na dzisiejsze czasy?

A ma?

Przedstawienie graliśmy w sześciu językach – po polsku, angielsku i irlandzku. Ale również po francusku, bo jeden aktor miał polsko-kongijskie pochodzenie; litewsku, gdyż w przygotowaniach pomagał nam teatr litewski oraz słowacku, jako że jedna z aktorek była Słowaczką. Przesłaniem sztuki było pokazanie w jaki sposób się zmieniamy, jak kształtuje się nasza tożsamość na przestrzeni lat oraz ewoluującej sytuacji. I odbiór był bardzo różny. Wielu widzów znakomicie odnalazło się w tym klimacie, ale nie brakowało i takich, do których to zupełnie nie trafiło.

Bo było zbyt skomplikowane?

Bo każdy ma swój sposób percepcji. Zauważmy, że zarówno teatr irlandzki jak i angielski są dużo bardziej dosłowne i dosadne od naszego. Z kolei polski widz jest przyzwyczajony, a przez to otwarty, na niedomówienia, symbolizm, metafory.

W ostatnich latach w Irlandii występowały duże teatry znad Wisły, z przedstawieniami Grzegorza Jarzyny, Jana Klaty, Krystiana Lupy. I nie wszystkie zostały dobrze przyjęte, widzowie niejednokrotnie nie kryli znudzenia wychodząc z sali w trakcie spektaklu. Nie dlatego, że sztuki były złe, tylko z tego powodu, że robiono je pod kątem polskiej publiczności.

Uniwersalny przekaz dla wszystkich jest w ogóle możliwy?

Pewnie nie do końca, niemniej można próbować podążać w tym kierunku. Przy czym wymaga to pomysłu i pracy. Dwa lata temu wystawialiśmy w Dublinie „Rewolucję Balonową” Julii Holewińskiej, monodram, którego bohaterką jest 30-letnia kobieta. Urodziła się w latach 80. ubiegłego stulecia, dorastała w postkomunistycznej Polsce. Emigrantów w tym wieku, mających podobne doświadczenia, jest na Wyspach najwięcej i wśród nich spektakl został przyjęty bardzo pozytywnie. Mogli się w nim przejrzeć jak w lustrze, bo sami doświadczyli tamtego klimatu na własnej skórze.

Jednocześnie od początku wiedzieliśmy, że prawdziwym wyzwaniem będzie dotarcie z naszym przekazem do publiczności irlandzkiej – tym bardziej, że w monodramie było dużo żartów, nawiązań kulturowych, odniesień do kontekstów tamtych czasów. W tej sytuacji zdecydowaliśmy, że powinien go wyreżyserować Irlandczyk, który najlepiej będzie wiedział jak trafić do swoich rodaków. I udało się, John Currivan zrobił to znakomicie, a ostateczny efekt był owocem pracy wielu osób i międzynarodowych dialogów artystów, które są bardzo ważne dla naszego teatru. Przed spektaklem, żeby widzowie na własnej skórze poczuli o czym mowa, mogli się napić polskiej oranżady, skosztować wyrobów czekoladopodobnych czy posłuchać muzyki zespołu Papa Dance.

W „Fazie Delta” poszliście w innym kierunku.

To sztuka o przemocy, grana tylko po angielsku, opowiadająca autentyczną historię trzech kiboli Wisły Kraków, którzy gwałcą dziewczynę i mordują jej chłopaka. Napisał ją Radek Paczocha, a wyreżyserowała Irlandka Lianne O’Shea. Oprócz mnie na scenie występuje trzech Irlandczyków – każdy pochodzi z innej części kraju, co od razu słychać po akcencie. To zamierzone działanie, przez które chcieliśmy pokazać, że tak naprawdę akcent polski, uznawany na Zielonej Wyspie jako obcy, jest również częścią tamtejszej mozaiki. A temat wzięliśmy na warsztat, gdyż jest ponadczasowy i eksterytorialny.

Niemniej skierowany do określonej grupy odbiorców.

Nie sposób trafić do wszystkich, jednak staramy się na tyle różnicować repertuar, żeby dotrzeć do jak największej liczby widzów. Ja swego czasu pracowałam z irlandzkimi i polskimi nastolatkami mieszkającymi w Ballymun, jednej z najbardziej niebezpiecznych dzielnic Dublina. Wspólnie przygotowaliśmy przedstawienie o Popielu, przy czym punktem wyjścia było pytanie – „Co by się stało, gdyby nie został on zjedzony przez myszy, tylko wyjechał i do dziś potajemnie mieszkał w Irlandii?”. Młodzi ludzie mieli duże pole do popisu i popuszczenia wodzy fantazji. Były piosenki, skecze, opisy przygód Popiela na irlandzkiej ziemi, a przedstawienie graliśmy w Axis Theatre, jednym z ważniejszych teatrów w Dublinie.

Wcześniej miałaś już doświadczenie w pracy z dziećmi.

Po skończeniu Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej we Wrocławiu w 2004 roku występowałam w kilku teatrach, a jednocześnie prowadziłam skierowany do młodych widzów program w Telewizji Polskiej pt. „Cybermysza”. Rok później wyjechałam na Wyspy, zakotwiczyłam w Dublinie, gdzie uczyłam w szkole podstawowej, a w bibliotekach miałam zajęcia z irlandzkimi dziećmi, którym opowiadałam polskie legendy. Maluchy, w wieku 5-6 lat, chłonęły historie o Smoku Wawelskim, Krawczyku Niteczce, Lechu, Czechu i Rusie, Złotej Kaczce itp. W opowieści były wplecione sceny teatralne odgrywane przez dzieci, a także proste zwroty typu „dzień dobry” „proszę”, „dziękuję”. Uczyliśmy się też tańczyć poloneza. Dzieci świetnie się bawiły, aktywnie uczestnicząc w zajęciach.

Ciekawy sposób promocji Polski wśród młodych ludzi.

Pomysł się sprawdził, dlatego poszłam za ciosem i na podobnej zasadzie przybliżałam naszą kulturę dorosłym. Również poprzez opowiadanie legend, przy czym zazwyczaj tematem przewodnim było polskie wesele i wszystko co jest z nim związane – tańce, wznoszenie toastów, charakterystyczne obrzędy. W ten sposób, poprzez oddolne działanie, jest szansa zmienić stereotyp Polski i Polaków funkcjonujący w świadomości Wyspiarzy.

Stereotyp kreowany przez media?

Też, ale nie tylko. Zauważmy, że wcześniej w teatrze czy w filmie naszych rodaków obsadzano głównie w rolach budowlańców, sprzątaczek, prostytutek. Robiono to niejako z klucza, narosłe przez lata przekonanie określało z góry kto jest kim.

Teraz się to zmienia?

Myślę, że powoli tak, niemniej twierdzenia, że przybysze z Polski zabierają pracę miejscowym, wyłudzają zasiłki czy zaniżają zarobki ciągle istnieją. Owszem, pewnie są i tacy imigranci, jednak nie można uogólniać. Nasz teatr stara się z tym walczyć, pokazywać, że polskość ma wiele odcieni. Na tym polu dobre owoce zbiera również praca wykonywana przez polonijne organizacje, a także wychodzenie do lokalnych społeczności z różnymi inicjatywami, takimi jak na przykład ubiegłoroczny festiwal polsko-irlandzki w Dublinie. Niewątpliwie dużym krokiem naprzód okazały się Mistrzostwa Europy w piłce nożnej, jakie odbyły się nad Wisłą w 2012 roku.

Poza działalnością teatralną pracujesz też naukowo.

Od dwóch lat, po przeprowadzce z Dublina, jestem wykładowcą sztuki performatywnej w Canterbury Christ Church University. Prowadzę tam zajęcia z aktorstwa, analizy teatralnej oraz dramatu europejskiego i amerykańskiego. Niedawno zorganizowałam na uczelni sympozjum z okazji 250-lecia polskiego teatru publicznego. Poruszyliśmy kilka ciekawych tematów, między innymi wpływu, jaki mieli Polacy na teatr brytyjski. A był on, z czego często sami nie zdajemy sobie sprawy, bardzo duży. Szczególnie jeśli chodzi o Jerzego Grotowskiego, twórcę teatru eksperymentalnego, opartego na cielesności oraz Tadeusza Kantora, ojca teatru postdramatycznego, wykorzystującego scenografię jako bohatera spektaklu.

A z drugiej strony zauważmy, jak angielskojęzyczna kultura przenika do teatru polskiego. Dobrze widać to na przykładzie „Zemsty” w reżyserii Anny Augustynowicz. Sztuka jest w formie hip-hopu, w której Papkin cały czas rapuje. Z kolei w „Dziadach” Radosława Rychcika Guślarz jest Jokerem z „Batmana”, Józio i Rózia to bliźniaczki z filmu „Lśnienie”, a aktorzy niektóre frazy mówią po angielsku.

Sztuka dla sztuki?

Bynajmniej. Augustynowicz chce pokazać, że „Zemsta” to nie dinozaur, teatralna świętość czy rozrywka dla intelektualistów, ale znakomita komedia napisana dla masowego odbiorcy. W trakcie spektaklu widziałam nastolatki płaczące ze śmiechu. Ale jednocześnie, wychodząc naprzeciw tych, którzy w teatrze szukają intelektualnych dyskusji, reżyserka używa rytmu, żeby podyskutować z teatralną tradycją tej sztuki.

Natomiast w przypadku „Dziadów” to raczej forma odpolszczenia klasyki Mickiewicza, pokazanie, że cierpienie nie jest tyko naszą specyfiką. Zniewolenie dotyczy również współczesnego człowieka, tu i teraz…

 ***

Dr Kasia Lech

Pracuje w Canterbury Christ Church University, gdzie wykłada sztukę performatywną. Jest również aktorką, współzałożycielką Teatru Polskiego Irlandia. Pochodzi ze Szczecina, ukończyła Państwową Wyższą Szkołę Teatralną we Wrocławiu. Doktorat, dzięki stypendium irlandzkiego rządu, zrobiła na University College Dublin.

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Piotr Gulbicki

komentarze (1)

  1. to > 150 lat teatru publicznego < …. strasznie daje po oczach.