Gdy zmieniała się mapa Europy, ówczesny minister spraw zagranicznych Niemiec Klaus Kinkel pisał, że tworzenie nowej struktury bezpieczeństwa dla całej Europy jest zadaniem na miarę Kongresu Wiedeńskiego z 1815 r. i uregulowań po drugiej wojnie światowej. Oba rozwiązania sprzyjały utrzymaniu status quo, dzięki włączeniu pobitych w tamtych konfliktach narodów – Francji i Niemiec – w system międzynarodowy na zasadach równości.
Kinkel nie miał oczywiście na myśli tego, że Kongres Wiedeński nie zapewnił niepodległości Polsce, ani rozwiązań jałtańskich. Chodziło mu o przeciwstawienie podjętych w obu tych przypadkach decyzji Kongresowi Wersalskiemu, gdy Niemcy zostały upokorzone i izolowana została Rosja sowiecka, co – zdaniem Kinkela – doprowadziło po dwudziestu lata do wybuchu kolejnego konfliktu zbrojnego. Jego zdaniem, należało uczynić wszystko, by Rosja znalazła swe miejsce w Europie, gdyż leży to w interesie zarówno Polski, państw bałtyckich, Ukrainy i innych republik postsowieckich.
Jak okazuje się po ćwierćwieczu, poczucia upokorzenia wśród Rosjan nie dało się uniknąć. Jest ono sztucznie podsycane przez obecną ekipę Kremla. To prosty sposób, by wyjaśnić niezadowolonym obywatelom, że wszelkie przyczyny ich złego położenia leżą gdzie indziej, są wynikiem „agresywnej działalności” Zachodu, do którego Rosja chętnie zalicza w takich przypadkach Polskę.
Rosja w przeciwieństwie do Niemiec po zakończeniu drugiej wojny światowej nie „przepracowała” swej przeszłości. Nie nastąpiła destalinizacja na wzór denazizacji. Łatwiej było uciec
w mit wielkopaństwowy, wyjątkowej pozycji w świecie i wyjątkowego przeznaczenia, mit ukształtowany przez setki lat imperium rosyjskiego. Łatwiej było przekonać Rosjan, że Stany Zjednoczone przy pomocy NATO dążą do rozczłonkowania Rosji, do osłabienia jej wpływów w jej „strefie interesów”. Jan Karski w udzielonym wywiadzie przed laty wywiadzie (Przegląd Tygodniowy nr 6/97) ostrzegał: „Myślenie, że trzeba skorzystać z rosyjskiej słabości wydaje się błędne. Wtedy wyłoni się chęć odwetu, jeśli nie jutro, to za lat dwadzieścia”. W rezultacie Rosja, na skutek nie zrozumienia przez zachodnich polityków czegoś, co można by nazwać „rosyjską duszą”, po latach względnej akceptacji nowego ładu światowego, poszła w kierunku izolacji, resentymentów, pragnieniu rewizji porządku ukształtowanego po zakończeniu zimnej wojny.
Przemiany, jakie dokonały się w ostatniej dekadzie XX wieku, doprowadziły w pierwszym rzędzie do reformy NATO, nie tylko wynikającej z rozszerzenia Paktu na wschód kontynentu europejskiego. Dla Stanów Zjednoczonych była to okazja do częściowego wycofania się z Europy. Dla Amerykanów sprawą pierwszorzędną była kwestia nuklearnego rozbrojenia, ograniczenia i likwidacji również innych broni masowej zagłady, a także stworzenie zabezpieczeń uniemożliwiających wejście w jej posiadanie przez państwa radykalne, wrogie porządkowi międzynarodowemu. Takie podejście stało za decyzją o rozpoczęciu wojny w Iraku, a także za zawartym ostatnio porozumieniem z Iranem.
Jeśli chodzi o rozszerzenie NATO, to Waszyngton poszedł na jednostronną koncesję wobec Rosji, jeśli chodzi o stacjonowanie wojsk NATO-owskich w krajach stanowiących wschodnią granicę sojuszu i rozmieszczenia na terytorium tych państw broni jądrowej. Mówiło się, że nie jest konieczne, aby rakiety stacjonowały na terytorium Polski, gdy wycofano je z Białorusi i Ukrainy. Gdy toczyły się negocjacje o rozszerzeniu NATO, ówczesny minister spraw zagranicznych Dariusz Rosati stwierdził, że brak obecności w Polsce obcych wojsk oraz broni masowego rażenia „nie tylko nie niepokoi, ale i cieszy” i skoro NATO nie widzi takiej potrzeby, „to właściwie tylko możemy przyklasnąć”. Jak widać, zarówno Waszyngton jak i Warszawa nie wykazały odpowiedniej dalekowzroczności. Polska zadowoliła się rolą petenta, skazanego na przyjmowanie z dobrą miną wszystkiego, co jest jej ofiarowywane. A przecież mogła – wzorem Danii i Norwegii – zadeklarować, że nie jest zainteresowana rozmieszczeniem broni jądrowej w warunkach stabilnego pokoju, pozostawiając sobie możliwość zmiany decyzji w warunkach zagrożenia. Można było pójść o krok dalej, żądając deklaracji bezpieczeństwa dla państw bałtyckich i Ukrainy, nawet, jeśli wówczas byłby to tylko gest symboliczny. Czy toczącą się obecnie wojnę na Ukrainie można byłoby uznać za sytuację bezpośredniego zagrożenia? W obecnej sytuacji, bez wojsk NATO i broni jądrowej na polskim terytorium to pytanie czysto retoryczne.
W czasach zimnej wojny wiarygodnym zabezpieczeniem zaangażowania Stanów Zjednoczonych w obronę Europy nie był artykuł 5 Karty Waszyngtońskiej, lecz stacjonowanie wojsk amerykańskich w Europie i rozmieszczona tam broń nuklearna. Obecnie Amerykanie mają dobry pretekst, by stać z boku toczącego się na Ukrainie konfliktu, oddając negocjacje w ręce Francji i Niemiec. Opublikowany jeszcze przed rozszerzeniem NATO raport „Amerykański Interes Narodowy”, sporządzony przez grupę polityków i specjalistów różnych orientacji, stawia „zapewnienie przeżycia sojuszników Stanów Zjednoczonych” dopiero na piątym miejscu wśród priorytetów. Nowy ład europejski pod skrzydłami Stanów Zjednoczonych i NATO może okazać się mitem.
Julita Kin