„Spójrz, oni wszyscy czytają” – powiedziała ze zdziwieniem w głosie młoda Polka. „Rzeczywiście” – równie zdziwiona przyznała rację jej siedząca obok koleżanka.
Tę wymianę zdań podsłuchałam w londyńskim metrze. Polki miały rację: wszyscy czytali – książki, gazety, kolorowe czasopisma lub zatapiali wzrok w jakiś elektroniczny gadżet.
Obserwując metro w Warszawie nie widzę podobnej tendencji do czytania. Jeśli już, to młodzi ludzie zagłębiają się w telefon. To sprawa nawyków. Warszawiacy przez wiele lat byli przyzwyczajeni do podróżowania w tłoku. Wsiadając do tramwaju przeciętny warszawiak korzystał z łokci, by mieć wokół siebie więcej miejsca. Anglik w zatłoczonym metrze zakrywał się płachtą gazety i w ten sposób „wyrabiał sobie przestrzeń”.
Nie potrafię czytać na e-bookach czy tabletach, a tym bardziej do czytania dłuższych tekstów nie zachęca mnie ekran smartfona: na migającym ekranie czcionki przypominają mi przechodzące przed oczami mrówki. Wolę tradycyjną książkę. Pochodzę chyba z innej epoki, bo nie mogłam się nadziwić, gdy na jednym ze spotkań literackich młody poeta wyciągnął z kieszeni telefon, by przeczytać swój najnowszy wiersz. Zastępuje mu tradycyjną kartkę papieru i pióro.
Przed kilku laty, gdy zachłystywano się możliwościami, jakie daje internet, znaleźli się katastrofiści, którzy wieszczyli koniec książki drukowanej. Rewolucja internetowa zajrzała głęboko w oczy wydawcom: wydawało się, że ich zawód przejdzie do historii. Wynikało to nie tylko z przewidywań, że nikt po drukowaną książkę sięgać nie będzie, ale i z przekonania, że wyrasta nowe pokolenie ery „obrazkowej”, które czytać już nie potrafi. Tezę tę potwierdzała moja rozmowa z absolwentem wyższej uczelni, który zwierzył mi się, że nie potrafi przeczytać więcej niż dwie strony powieści. Natychmiast dostaje bólu głowy. Nie przeszkadzało mu to spędzać wiele godzin przed ekranem komputera.
A jednak tak się nie dzieje. Okazało się, że nastąpiło nasycenie rynku e-bookami, a produkcja książek wcale nie zmalała, choć być może wynika to z tego, że wydawać je jest znacznie łatwiej. Autorzy wchodzący na rynek często sami za to płacą. I nie jest to nic nowego. Przez wieki pisarze wydwali swoje dzieła za własne pieniądze, czytali je podczas spotkań ze znajomymi i sporządzali tyle kopii, ilu było chętnych. Obecnie podobną rolę pełni internet. Teraz każdy może wydać „wirtualną książkę” i zrobić tyle drukowanych kopii, ile otrzyma zamówień.
Internet sprawił, że wiele osób zaczęło pisać. Niektórzy ograniczają się do zamieszczania swoich mniej lub bardziej złotych myśli na twitterach, facebookach, inni tworzą blogi, na których prezentują dłuższe teksty, które mogą być zaczątkiem dzieła. W tym zalewie „pisarstwa” także nie ma nic nowego. Już w XVIII wieku Christopher Martin Wieland martwił się: „Gdy wszyscy piszą, kto będzie czytał?”.
Książki zapewne nie znikną, ale powoli, acz systematycznie znikają księgarnie. Wydawało się, że podobny los grozi bibliotekom. Okazało się, że wbrew temu co myślą urzędnicy, biblioteki są potrzebne. Najlepszym przykładem jest to, co stało się w mojej dzielnicy. Przed kilku laty otrzymaliśmy karty do głosowania. Nie były to ani wybory lokalne, ani tym bardziej parlamentarne: mieliśmy wypowiedzieć się na temat przyszłości lokalnej biblioteki. Propozycje były trzy: zamknąć ją i zburzyć budynek (neogotycki, najładniejszy na całej ulicy), zlikwidować bibliotekę i budynek sprzedać (wersja preferowana przez władze lokalne), czy też zrobić remont i bibliotekę zostawić. Mieszkańcy okazali się mądrzejści od urzędników. Po generalnym remoncie biblioteka została ponownie otwarta. Książek jest w niej może mniej niż było, ale rozrósł się dział komputerowy, a potrzebne pozycje można łatwo zamówić. W Bibliotece Narodowej w Warszawie zamówić można za pośrednictwem internetu, z zacisza własnego domu. W ten sposób nie traci się czasu na to, by po przyjściu do czytelni i wypełnieniu odpowiedniego formularza czekać na przyniesienie potrzebnej książki z magazynu. Z bibliotek znikają natomiast tradycyjne katalogii. Jeszcze kilka lat, a te piękne nieraz szafy z małymi szufladkami przejdą do historii.
O potrzebie istnienia bibliotek przekonani są tak zwani zwykli ludzie, ale nie rozumieją tego często urzędnicy. W śródmieściu w Warszawie bibliotek publicznych jest kilka. Niektóre z nich mieszczą się w lokalach zupełnie do tego się nie nadających. Wypożyczalnia w domu przy ul. Marszałkowskiej tuż koło Hożej jest na pierwszym piętrze. Prowadzą do niej wąskie schody wprost z ulicy. Lokal jest mały i ciasny.
Przed kilku laty na Marszałkowskiej zamknięto słynną, wręcz legendarną restaurację „Szanghaj”, która w PRLu była symbolem luksusu. Bardzo krótko działał tam bar „U Flisa”. Od 2011 r. lokal stoi pusty. Władze dzielnicy zapewniały, że powstanie tam, z połączenia kilku punktów bibliotecznych, mediateka. Nic z tych zapowiedzi nie wyszło. Okazuje się, że władze dzielnicy zmieniły zdanie: postanowiono przenieść tam Delegaturę Biura Administracji i Spraw Publicznych. Zupełnie nie wiem, czym się to biuro zajmuje, ale zapewne jest ważnym urzędem. Szkoda jednak na nie lokalu w tak dobrym punkcie.
Nie wiadomo, kiedy rozpoczną się prace remontowe. Jak na razie przechodniów straszą brudne szyby, nadpalone obramowania („spadek” po squatersach, którzy opanowali budynek w 2012 r.). Jedynym śladem tego, że władze dzielnicy są tym miejscem zainteresowane, jest wywieszka zabraniająca naklejania plakatów i ogłoszeń. Właśnie pod nią przed kilku tygodniami zawieszone zostało obwieszczenie o referendum.
Katarzyna Bzowska