„My, Słowianie, jesteśmy bardzo blisko związani z ziemią. A glina jest jej symbolem. Przy czym dla mnie najbardziej fascynujące w procesie tworzenia ceramiki jest połączenie gliny i koloru,” mówi Elżbieta Stanhope. Z londyńską artystką rozmawia Piotr Gulbicki.
Obecna sztuka ceramiczna jest specyficzna.
– Przede wszystkim stara się być nowoczesna, a ponieważ wszystkie kształty już dawno zostały wymyślone przez Greków, obecnie to, co nowe, przybiera formy asymetryczne. Ja nie do końca czuję te klimaty. Natomiast bardzo lubię ceramikę japońską – tamtejsi artyści nie zapominają o przeszłości, jednocześnie znakomicie odnajdując się we współczesności. Odrębna sprawa to twórczość Graysona Perry’ego, który robi nie tylko piękną ceramikę, ale również gobeliny.
To pobudza wyobraźnię?
– Podziwiam piękne wyroby z gliny, nawet się nimi zachwycam, natomiast nie inspiruję. Bo nie ma sensu naśladowanie czegoś, co już zostało stworzone, trzeba wypracować swój własny styl. Natomiast prawdziwym natchnieniem jest dla mnie natura – zmieniające się pory roku, drzewa, kwiaty, niebo. A przede wszystkim księżyc – niesamowite zjawisko, które niezmiennie zachwyca.
Ważną rolę w mojej percepcji sztuki odgrywa malarstwo (impresjoniści, wspaniały kolor, Cezanne), a także abstrakcyjna, nowoczesna rzeźba. Ta ostatnia zdecydowanie lepiej prezentuje się w parkach niż w zamkniętych pomieszczeniach.
I w dawnych dworkach?
– Też. Dwa lata temu miałam wystawę ceramiki w Pęcicach na Mazowszu, miejscu w którym się wychowałam. Dworek został zbudowany w 1810 roku w stylu neoklasycystycznym i przez wiele lat należał do rodziny mojego ojca. Po II wojnie światowej znajdowała się tam filia szpitala psychiatrycznego w Tworkach, a po upadku komunizmu obiekt został kupiony przez nowego właściciela Marka Jutkiewicza. To on zaproponował mi wystawę, był też jednym ze sponsorów balu i gali dobroczynnej Towarzystwa Chopinowskiego w Guildhall w grudniu ubiegłego roku. Cieszy fakt, że ten rzutki przedsiębiorca włącza się w polskie sprawy także poza granicami kraju.
Pęcice znane są również z tego, że w pobliskim parku stoi pomnik upamiętniający masakrę powstańców warszawskich dokonaną przez Niemców. 2 sierpnia 1944 roku rozstrzelano tam 60 osób, w tej grupie byli 16-letni chłopcy.
Pani w Pęcicach mieszkała przed wojną.
– I w trakcie jej trwania. Spędziłam tam piękno dzieciństwo. Miałam trzy siostry, a najbardziej zżyłam się ze starszą o 2,5 roku Krystyną, z którą byłyśmy nierozłączne. Niestety, zmarła w wieku 18 lat, co stanowiło dla mnie traumatyczne przeżycie.
Oboje rodzice byli malarzami. Ojciec, Jan Paweł Marylski, poznał mamę Cecylię w pracowni malarskiej. Studiowali w Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, razem kształcili się pod okiem słynnego Konrada Krzyżanowskiego, a następnie kontynuowali edukację w Paryżu. Po powrocie do Polski mama bardziej zajmowała się domem, natomiast tata dalej podążał artystyczną drogą, malując głównie portrety i pejzaże. Miał wiele sukcesów, między innymi zdobył srebrny medal na wystawie w Zachęcie za portret swojej bratowej Ewy z Rzewuskich Marylskiej. Po wojnie nadal był wziętym malarzem, ze sprzedanych prac utrzymywał całą rodzinę.
Ale wtedy już nie mieszkaliście w Pęcicach.
– Po objęciu władzy przez komunistów zostaliśmy wysiedleni i przenieśliśmy się do Warszawy, gdzie zamieszkaliśmy na Saskiej Kępie. W wieku 10 lat poszłam do szkoły – od razu do piątej klasy, gdyż wcześniej miałam prywatne lekcje w domu. Później było gimnazjum i studia. Najpierw przez rok zgłębiałam filologię polską na Uniwersytecie Warszawskim, po roku przeniosłam się na anglistykę na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim w Lublinie, jednak, żeby być bliżej domu, po dwóch semestrach wróciłam do stolicy i dokończyłam edukację na UW uzyskując tytuł magistra anglistyki. Zaraz potem wyjechałam do Londynu.
Turystycznie?
– Zostałam zaproszona przez przyjaciół, chciałam zobaczyć inny świat. Był rok 1963. Nad Tamizą imałem się różnych rzeczy – procowałam jako kelnerka, uczyłam prywatnie języka polskiego, a w radiu BBC miałam prelekcje na temat literatury. Niebawem poznałam mojego przyszłego męża Jacka. Prowadził firmę zajmującą się importem i eksportem różnych rzeczy, do różnych krajów. Bardzo lubił Polskę, często tam jeździł i chciał poznać nasz język, więc spadłam mu jak z nieba.
Jack bardzo dużo podróżował w sprawach biznesowych, a ja razem z nim. Dzięki temu zwiedziłam niemal całą Europę, a także Hongkong i Malezję.
Wtedy zaczęła się pani fascynacja ceramiką?
– Najpierw były ikony. Zawsze miałam do nich wielki sentyment, gdyż zawierają w sobie niezwykły czar i magię. Po przeczytaniu książki „The meaning of icons” byłam nią zafascynowana, a szczególnie trzystronicowym rozdziałem w którym autorzy, Leonid Uspieński i Władimir Łossky, piszą na temat techniki malowania ikon. Stosując się do zawartych tam wskazówek zaczęłam wdrażać je w życie.
Portretując świętych?
– To była dla mnie forma relaksu i obcowania z przeszłością. Zajęcie jest jednak mocno pracochłonne – wykonanie tryptyku zajmowało mi około czterech miesięcy, a pojedynczych obrazów z reguły po kilka tygodni. Ikony powstają według określonego wzoru, dlatego pole do artystycznego popisu jest ograniczone, a cały proces skomplikowany. Maluje się temperą wymieszaną z żółtkiem, wodą i dodatkiem niewielkiej ilości octu. Konieczna jest również złota folia do wykończenia, którą nakłada się na różne części ikony, na przykład aureole. Jest ona bardzo droga, niemniej konieczna, żeby osiągnąć odpowiedni efekt.
Moje pierwsze prace powstały w połowie lat 60. ubiegłego wieku. Część z nich sprzedawałam, a pozostałe zostawiałam dla siebie.
Dużo ich było?
– Około 20. Jednak dość niespodziewanie połknęłam nowego bakcyla. Elżbieta Grocholska, późniejsza żona Krzysztofa Zanussiego, która była moją przyjaciółką jeszcze z czasów dzieciństwa, dużo opowiadała o ceramice. Sama jeździła do Francji, gdzie robiła piękne prace w glinie, które wówczas były bardzo modne. Kiedy moja londyńska sąsiadka Maja Dembińska zaproponowała, żebyśmy wspólnie zapisały się na kurs ceramiczny, pomyślałam – czemu nie? I był to strzał w dziesiątkę, ceramika stała się moim życiem.
Co w niej jest takiego pasjonującego?
– My, Słowianie, jesteśmy bardzo blisko związani z ziemią. A glina jest jej symbolem. Przy czym najbardziej fascynujące w procesie tworzenia jest połączenie gliny i koloru.
Ta nowa pasja całkowicie mnie pochłonęła i szybko zaczęłam brać udział w wystawach. Najpierw w galerii w Holland Parku, gdzie pierwszą osobą, której sprzedałam moją ceramikę, była Halima Nałęcz, właścicielka Drian Gallery. Tu ciekawostka. Kiedyś w Marbelli, na Costa del Sol, po mszy świętej w kościele podeszła do mnie kobieta z dzieckiem mówiąc, że się znamy. Okazało się, iż wiele lat temu, jako mała dziewczynka, była na wystawie w Holland Parku – razem ze swoją mamą, która kupiła kilka moich prac.
Miłe wspomnienia.
– Nawet bardzo. Ale były i inne sytuacje. Swego czasu wysłałam rzeźby do Dubrownika i niedługo potem dostałam wiadomość, że część z nich, około 20, podczas przewozu samochodem uległo rozbiciu – mimo że podobno były świetnie opakowane. W pierwszej chwili byłam załamana, jednak nie ma tego złego… Wystawa cieszyła się dużym powodzeniem, a dzięki temu, że nie było zbyt dużo eksponatów, uniknięto tłoku i nadmiaru. Każda rzecz musi oddychać i mieć swoją przestrzeń.
Pani specjalnością są żardiniery.
– Wykonuję różne projekty, ale, rzeczywiście, popiersia kobiece, w które wkłada się doniczkę z kwiatem, są bliskie memu sercu. Czasami robię też talerze z portretami, jednak muszę przyznać, że nie bardzo mi one wychodzą. Jedynym egzemplarzem z tej serii, z którego naprawdę jestem zadowolona, był ten z podobizną artystki Izabeli Tarnowskiej, który podarowałam obecnemu właścicielowi dworku w Pęcicach. Miałem też cykl talerzy i garnków inspirowanych morzem, z różnymi elementami morskiego krajobrazu, na przykład rafami koralowymi.
Proces powstawania tych prac jest równie skomplikowany jak przy ikonach?
– Na pewno inny. Najpierw trzeba rozrobić glinę, uformować kształty, wysuszyć, a potem, mniej więcej po tygodniu, zaczyna się wypalanie. W zależności od efektu, jaki chcemy osiągnąć, tę czynność trzeba powtórzyć – w różnej temperaturze, od 1000 do 1260 stopni Celsjusza. Bywa, że nawet trzy razy.
Ma pani własną pracownię.
– Przy domu, z pięknym ogrodem za oknem. Widok natury pobudza do działania, podobnie jak muzyka, której zawsze słucham przy pracy. Dzieła takich klasyków jak Schubert, Szostakowicz, Rachmaninow, Mozart czy Chopin mają niezwykłą moc. A propos mistrza Fryderyka. Mój pradziadek, Eustachy Marylski, uczęszczał do tego samego gimnazjum co on. Znali się, kolegowali, a później korespondowali ze sobą. Pradziadek napisał nawet o nim wspomnienia.
Pani ostatnia wystawa odbyła się w Ognisku Polskim.
– Po raz pierwszy w tym miejscu. Pokazałam na niej 45 prac, które spotkały się z pochlebnym przyjęciem publiczności. Wśród gości pojawił się między innymi ambasador Witold Sobków z córką, a była to 18. ekspozycja w moim artystycznym dorobku. Kolejną wystawę chciałabym mieć w Warszawie, dlatego pracuję jak mrówka, żeby mieć co na niej zaprezentować.
Nie ma czasu na nic innego?
– Myślę o krótkich wakacjach w Chorwacji. Nie znoszę basenów, natomiast uwielbiam morze – wcześniej w Marbelli, a w ostatnich latach w Dubrowniku. Adriatyk ze swoją szmaragdową, krystalicznie czystą wodą, to prawdziwy rarytas, a ja żabką pływam jak rybka…
Tekst i fot. : PIOTR GULBICKI