„Tydzień Polski (4 bm.) przedrukował dawny tekst Karola Zbyszewskiego, w którym wieloletni redaktor naczelny „Dziennika” przypominał pomysły, które miały poprawić kondycję finansową pisma. Pomysły całkowicie chybione. Zbyszewski pisał: „Próbowaliśmy wprowadzić Dziennik na rynek licznej polskiej emigracji we Francji. Skończyło się absolutną klapą[…] Próbowaliśmy dawać w Dzienniku jedną stronę po angielsku. Była doskonała! Ale nakład nie powiększył się, bo Anglicy nadal nie kupowali Dziennika. […] Próbowaliśmy dawać dziennie dwa nieco różne wydania Dziennika; że niby drugie, późniejsze, było bardziej aktualne. Ośmieszyliśmy się i ze wstydem zrezygnowali. Próba dawanie dodatku młodzieżowego prędko utknęła. […] Były jeszcze inne błyskotliwe inicjatywy w Dzienniku. Żadna się dłużej niż pół roku nie utrzymywała”.
To, o czym pisał Karol Zbyszewski, było tylko drobnym preludium do tego, co działo się później. To wszystko były inicjatywy redakcyjne. Później za „radosną twórczość” zabrali się dyrektorzy i powiernicy Polskiej Fundacji Kulturalnej. Niektóre z ich inicjatyw, niestety, utrzymały się dłużej niż pół roku. Skutek finansowy tych poczynań był opłakany.
O jednym z takich pomysłów napisał paryski współpracownik „Dziennika23” Andrzej Bogusławski: [dyrektor] „roztoczył przede mną swe ambitne i dalekosiężne plany. Chciał przekształcić gazety wydawane przez Polską Fundację Kulturalną w liczące się na zachodzie Europy pisma, docierające szybko z Londynu do Francji, Niemiec, Skandynawii, Beneluxu, a nawet dalej.” Dyrektor ten jeździł po Europie, szukając korespondentów i czytelników. Tych pierwszych znalazł. W rezultacie trzeba było sprzedać niewielki dom w Hove, w którym zatrzymywali się redaktorzy z Londynu, gdy przyszło im pracować w drukarni.
Jeden z jego następców, podobno księgowy z zawodu, zabrał się do dzieła z większym rozmachem. Finansowym. Uprawiał tzw. księgowość kreatywną, tzn. wpisywał nieściągalne długi Fundacji (najczęściej za książki wydrukowane, ale niezapłacone) jako aset przedsiębiorstwa. Przez wiele tygodni drukował też ogłoszenia bankrutującego biura podróży, bo właścicielem był „kolega z wojska”. Było to już po zmianach w Polsce, a więc wpadł na pomysł, by wysyłać „Tydzień Polski” do kraju. Nie muszę chyba pisać, jaki był rezultat tego przedsięwzięcia. Po raz pierwszy Fundacja wpadła w długi. Miał na tyle rozsądku, że sam zrezygnował ze stanowiska. Był to ostatni z płatnych dyrektorów.
Jego następca postanowił spłacić długi. By stało się to możliwe, podjęta została decyzja o sprzedaży domu na Charleville Road. Zadania podjął się jeden z byłych ministrów rządu na uchodźstwie. Nie powiedział jednego: za przysługę wypłacił sobie honorarium. W dodatku transakcję sfinalizowano, gdy właśnie rynek nieruchomości mocno podupadł. Z perspektywy dwudziestu lat, jakie minęły od tamtych wydarzeń, oceniam decyzję o sprzedaży domu jako nie do końca przemyślaną To prawda, że budynek nie nadawał się do pracy redakcyjnej – pięć kondygnacji, wąskie schody, zagrzybiona suteryna, gdzie mieścił się dział dystrybucji. Na samym początku, gdy dom został kupiony w latach 1960. mieszkali w nim także lokatorzy. Płacili grosze. Z czasem wyprowadzili się z drugiego piętra. Za moich czasów był już tylko jeden – na samej górze, ale i on w końcu znalazł nowe mieszkanie. Dom był ogromny. Z pewnością za duży na potrzeby pisma. Zamiast sprzedawać, należało go wyremontować i wynająć. Byłby z tego tytułu stały dochód.
Kolejny z dyrektorów postanowił rozpocząć wydawanie dodatku „rozrywkowego”. Utrzymał się przez rok. Skutek? Podobny do pozostałych. Przy okazji zdołał skłócić zespół redakcyjny, bo nowy dodatek miał podlegać bezpośrednio jemu, a nie redakcji „Dziennika”. Była to swoista „redakcja w redakcji”.
Kiedy okazało się, że drukarnia w Hove jest deficytowa (nie robiono w niej potrzebnych inwestycji) i zapadła decyzja o rozpoczęciu drukowania zarówno „Dziennika” jak i „Tygodnia” w londyńskiej, angielskiej drukarni, co stało się możliwe przy zmianach technicznych, jakie zaszły w przemyśle drukarskim, wydawało się, że pisma będą miały na długie lata zabezpieczenie finansowe. Za radą jednego z powierników ze sprzedażą zwlekano pół roku. On liczył, że ceny nieruchomości pójdą w górę. Poszły w dół.
I to właśnie on został kolejnym dyrektorem PFK. Na rezultaty nie trzeba było długo czekać. W niecałe dwa lata cały majątek został roztrwoniony. Znowu zawiniły błędne (a może obłędne) pomysły.
Te smutne refleksje nasunęły mi się, gdy odwiedziłam ostatnio redakcję gazety, gnieżdżącą się w dwóch pokojach w POSKu. Najsmutniejsze jest w tym wszystkim to, że za te nieprzemyślane decyzje poprzednich ekip nikt nie poniósł konsekwencji. Zmieniał się co najwyżej skład rady powierniczej. A przecież to właśnie powiernicy, czyli – mówiąc z angielska – trustees, powinni dbać o powierzony im majątek. W razie „wpadki” powinni odpowiadać swoim własnym majątkiem. Takie są brytyjskie przepisy. Nic takiego nigdy się nie stało.
Co gorsze, niektórzy z nich są dziś w zarządach lub w kierownictwie ważnych organizacji lub instytucji emigracyjnych, odpowiadając za ich finanse.
Katarzyna Bzowska