Naszych wieloletnich sąsiadów, można by rzec „kwintesencję kolonialnej brytyjskości”, zaprosiliśmy na „Straszny Dwór”. Ryzyk-fizyk pomyślałam. A nuż im się będzie podobało? Znają nas wiele lat, niejeden bigos się razem zjadło, może więc i ducha tej na wskroś polskiej opowieści jakoś zrozumieją i dla siebie odkryją? I nie będzie to tylko duch siedzący w Kalinowskim zegarze, ale wszystko to, co określa nas, Polaków. Bo przecież, do licha!, jest się w nas co podobać (choć niekoniecznie to co najładniejsze, zawsze ukazujemy światu|).
Mówiliśmy też naszym sąsiadom o tym jak „podwójne dno” ma ta niby prosta i urzekająca atmosferą polskości opowieść. I jak należy ją w kontekście historycznym i politycznym „tamtej Polski” – odczytać. Czy tylko tamtej? Wszak znów żyjemy w niebezpiecznych czasach! („i jak prędko złe nadleci… aby w piekło zmienić raj… w dłoni tej nie pług zaświeci… gdy powoła Bóg i Kraj”)
Cieszyłam się też, że w lot pojęli o jakim to domku śpiewają Stefan i Zbigniew w I Akcie,
„cichy domku w cieniu drzew,
jak cię uczcić, brak wymowy
cichy domku wiekiem zgięty
otulony w żywy płot
witaj wspomnień skarbie święty
strzecho starych cnót”
Ich brytyjski „domek”, też wiekiem zgięty, historię ma przecież potężną, choć jednak nie tak „turbulentną” jak nasza.
Od wielu miesięcy zastanawialiśmy się czym dla naszego chóru będzie udział w „Strasznym Dworze”. Przecież działamy już 16 lat, występowaliśmy w wielu ciekawych miejscach, niejednokrotnie podejmując się także pewnych zadań aktorskich. Lubimy się „pobawić w teatr”.
Okazało się, że tym razem doświadczamy czegoś zupełnie innego. Przede wszystkim chór całkowicie porzucił nuty i śpiewał wszystko z pamięci. Przebierał się w kostiumy, rozgrywał kolejne sceny z profesjonalnymi solistami, wnosił i wynosił bezszelestnie rekwizyty, biegał na palcach z jednej strony kulis na drugą, aby pojawiać się to tu, to tam. Współpracował też z drugim występującym chórem, równie jak nasz przejętym. Wreszcie wyśpiewał „Mazura” dla tańczącego zespołu, próbując jednocześnie wsłuchiwać się w orkiestrę i dostrzegać znikającą, co chwilę z pola widzenia, batutę dyrygenta. Oj, nie było to łatwe! Ale radość wielka.
Kiedy dokładnie przestudiowaliśmy pięknie wydany program i wczytaliśmy się w imponujące osiągnięcia solistów, z którymi przyszło nam wspólnie dzielić scenę, ogarnęła nas wielka duma. Wzięliśmy udział w wydarzeniu naprawdę niezwykłym!
A co z naszymi Anglikami? Kiedy następnego dnia, jak nie przymierzając Kargul i Pawlak, podeszliśmy do wspólnego ogródkowego płotu, przywitali nas rozpromienionymi uśmiechami: „We absolutely loved it! Why don’t you show it in the West End? What a charming gem!”
No właśnie! Dlaczego nie ma Moniuszki na West Endzie? No dlaczego nie ma?!
Póki co, cieszmy się, że Stephen Ellery, Alexander Walker i Feliks Tarnawski zechcieli ten klejnot wydobyć na światło dzienne. Jasno zaświecił na Hammersmith! Na dobry początek.
Ewa Kwaśniewska