Gdy w niedzielę 25 października o godzinie dziewiątej wieczorem zamkną się drzwi za ostatnim wyborcą, zmęczeni członkowie komisji wyborczych w Wielkiej Brytanii otworzą urny ze świadomością, że czeka ich kilka godzin pracy bez znaczenia. Rozpoczną ją w momencie, gdy wstępne wyniki wyborów będą już znane. Zresztą, i tak głosujący za granicą praktycznie biorąc nie mają wpływu na wynik wyborów
Wynika to w pierwszym rzędzie z obowiązującej ordynacji wyborczej, zgodnie z którą wszyscy Polacy mieszkający poza Polską oddają głosy na kandydatów do Sejmu i Senatu z Warszawy, to, odpowiednio, okręgi wyborcze numer 19 i 44 Czyli ich wpływ na skład parlamentu jest znikomy. Fikcję głosowania za granicą w Wielkiej Brytanii, Irlandii, Portugalii i Islandii uwidocznia fakt, że komisje są zamykane wtedy, gdy już znane są przybliżone wyniki wyborów i zliczenie w tych okręgach tych wyników już nie zmieni. Wynika to z różnicy czasów – komisje otwarte są w godzinach 7.00-21.00 czasu miejscowego. Ostatni głosujący będą wrzucać głosy i pytać członków komisji: „Czy wiadomo, która partia uzyskała największe poparcie?”
Ale najważniejszym powodem tego, że kartki wrzucane do urn ustawionych w 250 obwodach wyborczych na całym świecie są kartkami bez znaczenia wynika przede wszystkim z tego, że Polakom na obczyźnie głosować się nie chce. Ktoś zaprotestuje: „To zarzut nie prawdziwy, bo przecież frekwencja wyborcza w zagranicznych obwodach nie jest niższa niż w Polsce, a często nawet wyższa”. To prawda, ale liczy się ona w stosunku do osób, które zgłoszą chęć udziału w wyborach, a to znikomy procent Polaków do głosowania uprawnionych.
Weźmy dane z Wielkiej Brytanii. Szacuje się, że mieszka tu ok. 700 tys. Polaków. Część to dzieci, które głosować nie mają prawa. Ale i tak liczbę uprawnionych do głosowania liczyć należy w setkach tysięcy. A ilu Polaków zarejestrowało się przed tegorocznymi wyborami prezydenckimi? Była to rekordowa liczba – 73 tys. W innych krajach, szczególnie w Stanach Zjednoczonych, ten udział jest procentowo jeszcze niższy. W sumie na całym świecie głosowało niecałe 300 tys. Polaków.
Wybory prezydenckie cieszą się na ogół większym zainteresowaniem niż parlamentarne. Mamy tylko kilku kandydatów, oddaje się głos kierując się w dużym stopniu ich osobowością, a nie programem wyborczym. No i człowiek, który zamieszka w Pałacu Prezydenckim będzie reprezentował wszystkich Polaków, także tych mieszkających z dala od kraju. Przy wyborach parlamentarnych sprawa jest trudniejsza. W samym tylko okręgu wyborczym nr 19 zarejestrowanych jest 370 kandydatów do parlamentu, reprezentujących różne partie, z różnymi programami. Mamy postawić krzyżyk przy jednej osobie. Z wyborem senatora jest łatwiej – po zmianie ordynacji wyborczej i wprowadzeniu jednomandatowych okręgów wybieramy tylko jedną osobę z trzech.
Pytanie o sens głosowania Polaków mieszkających zagranicą powtarzane jest przy każdych wyborach. Odpowiedź jest zawsze taka sama: prawo wyborcze przysługuje każdemu polskiemu obywatelowi bez względu na miejsce zamieszkania. Obecnie prawo udziału w głosowaniu w wyborach w Polsce ma obywatel polski, który najpóźniej w dniu głosowania kończy 18 lat, nie został pozbawiony praw publicznych prawomocnym orzeczeniem sądu, a także nie został przez niego ubezwłasnowolniony oraz nie jest pozbawiony praw wyborczych prawomocnym orzeczeniem Trybunału Stanu. Ale można postawię pytanie: dlaczego ktoś, kto siedzi np. w Londynie, zarabia w funtach, płaci brytyjskie podatki, ma decydować o tym kto zasiądzie w poselskich i senatorskich ławach i tym samym będzie miał wpływ na politykę, która dotknie mieszkających w kraju, a nie jego? Tym artykułem uspokajam: nie dotknie. Wybory przeprowadzane za granicą nie mają znaczenia. Są potrzebne tylko tym, którzy w nich biorą udział.
Nie chciałabym być źle zrozumiana. Nie chcę odebrać Polakom rozsianym po świecie prawa głosu. Uważam, że powinno zmienić się ordynację wyborczą. Można utworzyć okręg „zamorski” – wtedy Polacy mieszkający za granicą mieliby swego reprezentanta w Sejmie i Senacie, albo też wprowadzić głosowanie listowne lub internetowe, zgodnie z którym przebywający czasowo za granicą głosowaliby w okręgu swego stałego zamieszkania w Polsce. Z tym tylko, że przy tym drugim rozwiązaniu Polacy na stałe mieszkający poza Polską byliby prawa wyborczego pozbawieni. Można też te dwa postulaty połączyć.
Wiem: mój tekst jest bardzo nie w porę. Powinnam zachęcać do udziału w głosowaniu, pisać o obowiązku obywatelskim, o odpowiedzialności i patriotyzmie, a nie zastanawiać się, czy to głosowanie z oddali w ogóle ma sens. Bierze się to chyba z poczucia beznadziejności. Po każdych wyborach ktoś podnosi ten problem. W tym roku po wyborach prezydenckich Joanna Załuska z Fundacji Batorego, która prowadzi kampanię „Masz głos, masz wybór”, stwierdziła, że obecne rozwiązanie nie jest dobre i dodała: „Nie oddaje preferencji wyborczych mieszkańców Warszawy”. Ale przecież nie o samych mieszkańców Warszawy tu chodzi! Nie mam jednak złudzeń: po wyborach nowi posłowie i senatorowie zapomną szybko o problemie, ciesząc się ze zdobytych mandatów.
Moje zniechęcenie do wyborów ma jeszcze jedno źródło: marność polskiej polityki. Piszę ten tekst w niedzielę po południu. Rano obejrzałam program „Kawa na ławę”, w porównaniu z którym wymiana poglądów w przysłowiowym maglu to salon. I zastanawiam się coraz poważniej, czy nie skorzystać z demokratycznego prawa pozostania w dniu wyborów w domu.
Katarzyna Bzowska