Marzył o Rumunii, ale ostatecznie wylądował w Polsce, którą dziś traktuje jak drugi dom. Na co dzień jednak mieszka w Cambridge, gdzie jest kierownikiem kursu kultury polskiej na tamtejszym uniwersytecie. Z Australijczykiem, doktorem Stanleyem Billem, rozmawia Piotr Gulbicki.
Jaki okres jest najciekawszy w historii Polski?
– Jak dla mnie Złoty Wiek i Rzeczpospolita Obojga Narodów. Unia z Litwą oznaczała eksperyment polityczny, Polska na tle innych państw była oazą tolerancji, krajem bez stosów, jedną z największych potęg w Europie. Dziś mało ludzi na Zachodzie o tym wie.
Niezwykły jest też okres międzywojenny i odzyskanie po 123 latach niepodległości. To był czas niesamowitej kreatywności i rozkwitu kultury, mimo wielu problemów, jakie wtedy istniały.
Dlatego zainteresował się pan Polską?
– To był zupełny przypadek. Od dziecka pasjonowałem się Europą Środkowo-Wschodnią i przyznam, że sam nie wiem skąd się to wzięło – może dlatego, że w domu prenumerowaliśmy „National Geographic”, gdzie zamieszczano dużo informacji z tego regionu świata. Czas był szczególny – kiedy miałem 9 lat runął Mur Berliński, przemiany w bloku wschodnim rozpalały wyobraźnię. Najbardziej interesowałem się Rumunią, jako 14-latek zacząłem pisać powieść, której akcja toczy się w tym kraju. Wypożyczałem w bibliotece książki, przeglądałem mapy Bukaresztu, zgłębiałem historię tego państwa.
Podążając śladami Draculi?
– Też (śmiech). Podczas nauki na uniwersytecie w Perth, gdzie studiowałem politologię, europeistykę, anglistykę i romanistykę, przez pół roku byłem na wymianie międzyuczelnianej w Maastricht w Holandii. Stamtąd, w czasie wakacji, pojechałem do Londynu, gdzie przez całe lato pracowałem w Starbucksie, a zarobione pieniądze przeznaczyłem na podróż pociągiem po Europie. Zwiedziłem wówczas Czechy, Węgry, kilka tygodni byłem w Rumunii, a potem zahaczyłem jeszcze o Grecję, Włochy, Hiszpanię i Francję. Łącznie, razem z koleżanką, jeździliśmy przez trzy miesiące, po czym wróciłem do Australii, żeby skończyć studia.
I zostać na stałe na Antypodach?
– Mam duszę podróżnika, więc w przyszłości chciałem wrócić do Rumunii na dłużej. Po obronie dyplomu postanowiłem urzeczywistnić te plany i zatrudnić się jako nauczyciel angielskiego, jednak przeglądając internetowe oferty w Rumunii niczego nie mogłem znaleźć. Trafiłem za to na prywatną szkołę językową w Bielsku-Białej. Zadzwoniłem w środku nocy, ustaliłem warunki z jej właścicielem, spakowałem walizki i niebawem znalazłem się nad Wisłą.
To był pierwszy kontakt z Polską?
– Fizycznie tak, chociaż miałem w pamięci filmy Krzysztofa Kieślowskiego, które oglądałem podczas studiów. Bardzo mi się spodobały, szczególnie pod względem wizualnym. Reżyser współpracował ze znakomitymi operatorami, efektem czego były piękne barwy i mistrzowska gra światłem. Później, już na własną rękę, obejrzałem „Trzy kolory”, „Dekalog” oraz „Podwójne życie Weroniki” i byłem pod wrażeniem warsztatu Kieślowskiego.
Był pan również pod wrażeniem Bielska-Białej?
– Zdecydowanie. Poznałem tam native speakerów z różnych krajów – Irlandii, Anglii, USA, Kanady, RPA, a także rodaków z Australii. Wówczas, w 2001 roku, w Polsce panował bum na naukę w prywatnych szkołach językowych, na zajęcia uczęszczało bardzo dużo 30-latków, którym angielski był potrzebny w pracy. Obecnie jest inaczej, młodzi ludzie mają solidne kursy w placówkach państwowych.
Jako nauczyciel dużo pracowałem. To były intensywne zajęcia, ale dające wiele satysfakcji. Natomiast w wolnym czasie zacząłem uczyć się polskiego – z podręczników i rozmawiając z ludźmi. Polacy są bardzo życzliwi i pomocni, kiedy obcokrajowiec chce mówić w ich języku. Pamiętam jak właściciel jednej z kawiarni zawsze, kiedy się tam pojawiałem, zapraszał mnie do swojego stolika. Angielskiego nie znał, ale wielką frajdę sprawiało mu opowiadanie różnych historii po polsku. Częściowo dogadywaliśmy się za pomocą gestów i w ten sposób dochodziliśmy do porozumienia.
Polski jest trudnym językiem?
– Znam kilka, więc mogę powiedzieć, że tak. Najtrudniej jest z przypadkami. Owszem, system jest logiczny, niemniej skomplikowany i trzeba się go nauczyć na pamięć. Gramatyka jest dość trudna, podobnie jak wymowa, chociaż w tym drugim przypadku tylko na początku. Później to wchodzi w krew. Ja po dwóch latach, nie korzystając z żadnych kursów, rozumiałem bardzo dużo po polsku i byłem w stanie swobodnie rozmawiać, a że zawsze marzyłem o karierze akademickiej przeprowadziłem się do Krakowa, gdzie na Uniwersytecie Jagiellońskim skończyłem studia podyplomowe dla obcokrajowców na kierunku – europeistyka. Ich zwieńczeniem była praca magisterska na temat koncepcji i stosunku do narodu papieża Jana Pawła II.
W Krakowie uczyłem angielskiego, a jednocześnie dorabiałem tłumacząc różne teksty – od instrukcji obsługi odkurzacza, po pierwszą wersję gry „Wiedźmin”.
Pouczające zajęcie.
– Nawet bardzo (śmiech). Bywało ciekawie, ale po dwóch latach wyjechałem do Chicago na studia doktoranckie na Northwestern University, gdzie napisałem pracę na temat literackich postaw wobec procesów sekularyzacji w Europie, na przykładzie twórczości Czesława Miłosza, Fiodora Dostojewskiego i Williama Blake’a.
Przygotowanie doktoratu zajęło mi 7 lat, obroniłem go w 2013 roku, a w tym czasie kursowałem między Chicago i Paryżem, gdzie na École Normale Supérieure dostałem stypendium na prowadzenie badań. Jednocześnie, w miarę możliwości czasowych, na Uniwersytecie Jagiellońskim prowadziłem zajęcia na temat sekularyzacji, w których uczestniczyli studenci z całej Europy. Byłem też lektorem na Uniwersytecie Pedagogicznym.
Intensywne życie.
– Takie właśnie lubię, byłem w swoim żywiole. Po obronie doktoratu wróciłem na stałe do Krakowa, zajmowałem się głównie tłumaczeniami, ale ponieważ nie miałem etatu złożyłem podanie o przyjęcie na uniwersytet w Cambridge. Okazja była znakomita, bo oprócz zajęć dydaktycznych nadarzyła się okazja żeby zainicjować coś zupełnie nowego – polskie studia na tej uczelni.
To był dobry krok?
– Bardzo dobry. Brytyjczycy uczą się o polskiej kulturze, literaturze, historii, a nauka kończy się uzyskaniem tytułu magistra. Wcześniej były tylko kursy językowe. Organizujemy też różne imprezy, które z reguły wypełniają salę po brzegi, zapraszamy ciekawych prelegentów z Polski, a, co najważniejsze, studentów cały czas przybywa. Na początku na moim kursie, a wykładam kulturę, literaturę i język polski, było 14 osób, a teraz jest ich dwa razy więcej. Dodatkowo 30 studentów uczy się tylko języka.
To ludzie mający polskie korzenie?
– Poza jedną osobą pozostałe są rodowitymi Brytyjczykami. Warto dodać, że to największy liczebnie kurs na całym wydziale języków starożytnych i nowożytnych uniwersytetu w Cambridge.
Skąd nagle takie zainteresowanie Polską?
– Studenci niewiele wiedzą o jej historii, bo mało uczą się na ten temat w szkole. To dla nich trochę egzotyczny kraj, o którym jednak ostatnio sporo się pisze w zachodnich mediach. Polska jest postrzegana jako ważny gracz we wschodniej części Europy, bliższy Brytyjczykom tym bardziej, że setki tysięcy imigrantów znad Wisły mieszka na Wyspach. Inwestowanie w studia polonistyczne wielu z nich traktuje jako rozsądny wybór na przyszłość.
Pan już wcześniej zainwestował w Polskę.
– Dokładnie. Od 10 lat moją życiową partnerką jest Karolina, z którą mam 9-miesięcznego synka Juliana. Poznaliśmy się w Krakowie, gdzie mamy mieszkanie i często tam przebywamy. Polskę traktuję jak drugi dom.
A Australię?
– To słońce, plaża, ocean. Miejsce, gdzie się wychowałem i które zawsze będzie bliskie mojemu sercu. Staram się tam bywać przynajmniej raz na dwa lata.
Pochodzę z Perth, miasta w południowo-zachodniej części kontynentu, leżącego nad Oceanem Indyjskim. Ma dwa miliony mieszkańców i jest najbardziej wyizolowanym miastem na świecie – najbliższa Adelajda oddalona jest od niego o 2700 km.
Perth słynie też z trawiastych kortów tenisowych…
– …których jest tam więcej, niż gdziekolwiek indziej. Tenis i w ogóle sport jest bardzo popularny w Australii. W mojej rodzinie szczególne miejsce zajmuje krykiet – ojciec, podobnie jak jego przodkowie, dużo czasu poświęcał tej dyscyplinie. Mnóstwo ludzi pasjonuje się rugby, a także futbolem australijskim, będącym mieszanką tradycyjnego rugby i futbolu amerykańskiego. Nie wspominając już o różnych sportach wodnych.
A pan co uprawiał?
– Wszystkiego po trochu. Z dwójką moich młodszych braci mieliśmy typowe australijskie dzieciństwo – dużo czasu spędzaliśmy poza domem, na powietrzu, na plaży. Przez jakiś czas z rodzicami mieszkaliśmy na farmie i był to niesamowity okres – hodowaliśmy zwierzęta, nie oglądaliśmy telewizji, biegaliśmy po polach, czytaliśmy książki.
Ojciec był farmerem?
– Lekarzem rodzinnym, a mama pielęgniarką. Tu ciekawostka – tata skończył studia medyczne w Sydney, ale praktykę odbywał w Anglii, a konkretnie w Chelmsford w hrabstwie Essex. Był tam razem z mamą przez pół roku i właśnie wtedy się urodziłem. Dzięki temu, zgodnie z ówczesnym prawem, otrzymałem również brytyjski paszport i obecnie mam podwójne obywatelstwo. To był rok 1980, niedługo potem wróciliśmy do Australii. Chodziłem do tradycyjnej anglikańskiej szkoły, w której obowiązkowe były mundurki, a potem dostałem się na University of Western Australia w Perth. Tak zaczęła się moja droga w szeroki świat.
Sentyment do Rumunii pozostał?
– Po tym, jak zasmakowałem w Polsce, nieco przyblakł. Po wizycie w Rumunii w czasie studenckich wakacji nigdy już tam nie wróciłem, ale mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się uda…
Marcin Jurczyk
Jestem pod wrażeniem. Chylę czoła za zaangażowanie i pasję oraz za wytrwałość w dążeniu do celu.