Rozkręciła się w ostatnich miesiącach kampania wyborcza Jana Żylińskiego na mera Londynu. Wybory mają miejsce dopiero 5 maja, ale Żyliński nie stracił dotychczas żadnej okazji aby pojawić się w polskich placówkach w Londynie przedstawiając swój program i wymachując swoją pozłacaną szablą ułańską. Wizyty jego na polskich festiwalach, jak np. we wrześniowym festynie „Gońca Polskiego” na Ealing Common czy w parafiach i w polskich szkołach sobotnich, robią swoje wrażenie zarówno na dorosłych, jak i na dzieciach. Ludzie garną się, aby mieć wspólne zdjęcie z nim i z jego ikoniczną szablą.
O czym mówi na tych spotkaniach? O tym żeby być dumnym ze swojego pochodzenia; szanować polskie tradycje; szerzyć swoją kulturę wśród Brytyjczyków jak i innych mniejszościach narodowych; walczyć o swoje prawa jako lokatorzy, pracownicy, przedsiębiorcy; naciskać na media brytyjskie o uzyskanie szacunku dla Polaków; stawiać czoło wszelkiej dyskryminacji przeciw Polakom. Ostatnio w szkole sobotniej na Willesden Green nawiązał do udziału żony premiera Camerona w stroju hinduskim podczas okolicznościowego święta hinduskiego i pytał, dlaczego pani Samantha Cameron nie może wystąpić w polskiej szkole w polskim stroju ludowym. Już pojawiło się szereg entuzjastycznych artykułów i listów o nim, nawet w „Tygodniu Polskim”. Bo Jan Żyliński umie wykorzystywać media, nawet brytyjskie, eksponując swoje arystokratyczne tytuły i udział swojego ojca w szarży kawalerii w Kampanii Wrześniowej. Ostatnio zafundował w Polsce pozłacany pomnik ułana na terenie zwycięskiej szarży jego ojca pod Kałuszynem, czemu dał wyraz w specjalnym numerze „Dziennika Polskiego” w zeszłym roku. Chwali się swoim ekscentrycznym wyzwaniem Nigela Farage’a na pojedynek. Cóż z tego, że Farage to zignorował? Ale media brytyjskie tego nie zignorowały. I do tego jeszcze wrócą, gdy jego kandydatura stanie się bardziej widoczna.
Wiem, że w polskich środowiskach intelektualnych w Londynie, wśród „poważnych” działaczy polonijnych, ton jego kampanii i żywiołowa reakcja potencjalnych polskich wyborców, wydają się bezsensowne i kiczowate, a nawet, dla niektórych, infantylne. Przypominają jego zażyłą współpracę z Pawłem Kukizem, który w wyborach prezydenckich i parlamentarnych wydawał się być wyłącznie kandydatem protestu, raczej niż osobą z konkretnym programem gospodarczym czy społecznym. Lecz w obecnym okresie kampanii wyborczych w całej Europie, opartych bardziej na emocjach i subiektywnej percepcji, niż na logicznych gospodarczych realiach, przypomnijmy sobie, że w wyborach prezydenckich w październiku Kukiz zdobył trzecie miejsce w Polsce, uzyskując 3 miliony głosów, a w Wielkiej Brytanii zdobył wówczas 53% głosów polskich wyborców. W wyborach do Sejmu w listopadzie jego niby efemeryczne ugrupowanie zdobyło w Polsce niemal 9% głosów wyborczych. Natomiast w największym wówczas zagranicznym obwodzie, którym była Wielka Brytania, gdzie zagłosowało aż 64,4 tys. wyborców zwyciężył tu również komitet Kukiz’15 z 24 proc. poparcia, przed PiS-em (22,89%), Korwinem (20%) a co dopiero przed, faworyzowanym przez tradycyjną starszyznę polonijną w Londynie, PO, które zdobyło zaledwie 14,95%.
W roku 2014 zarejestrowano aż 104.155 polskich obywateli do udziału w wyborach lokalnych w Londynie, czyli więcej niż półtora procenta wszystkich wyborców Londynu. To poważna suma, bo polonia londyńska posiada niemal tyle wyborców, co magistrat Hammersmith i Fulham. Obecnie oczekuję najnowszej statystyki o rejestrowanych wyborcach polskich, ale mam duże obawy, że przy nowych metodach rejestrowania wyborców przez lokalne samorządy, oparte na indywidualnym zgłoszeniu każdego wyborcy, a nie jak dotychczas na zbiorowym zgłoszeniu gospodarza domu, stały wzrost naszych wyborców może być wstrzymany. Greenwich wykazuje tylko 26 nowych wyborców polskich, a w Croydon ilość polskich wyborców spadła od 4117 dwa lata temu do 3941. Wielu Polaków żyje w świecie odciętym od realiów brytyjskiego otoczenia, bazując swoją świadomość o życiu w Londynie poprzez telewizję polską, ploteczki tygodników i internet. Wciąż boleje nad tym, jak mało jesteśmy widoczni w prasie brytyjskiej, w londyńskich radach szkolnych gdzie są nasze dzieci, w samorządach gdzie są nasi wyborcy. Ostatnio uzyskałem od Dominki Potkańskiej dane o arcysłabym „uzwiązkowaniu” Polaków w UK podane na seminarium w listopadzie w naszej ambasadzie londyńskiej. Przeciętnie 25% brytyjskich robotników należy do związków zawodowych, ale tylko 8.2% Polaków zapisało się do tych związków, do organizacjim, które najbardziej pomogłyby im w postępach zawodowych i ochronie swoich praw. To tak jakby panował szeroki pęd wśród społeczeństwa polskiego do anonimowości w tym kraju, aby koniecznie być nie podmiotem, ale tylko ofiarą swojego wizerunku w tym kraju. Bo nic nie da się zrobić, prawda?
Kto tu ma trafić do tak biernego elektoratu? Proszę wytłumaczyć mi, który obecny działacz w POSK-u, Zjednoczeniu, Macierzy Szkolnej, w elitarnych klubach nowej polonii, czy który obecny polski biznesman, mógłby pomarzyć o rozbudzeniu tej masy polonijnej do ponownego rejestrowania się i głosowania w wyborach brytyjskich? Dotychczasowa droga dla niektórych kandydatów polskiego pochodzenia polegała na udzielaniu w brytyjskich partiach politycznych, zarówno w mainstreamie, jak i w partiach bardziej marginalnych, ale polskie środowisko nie ma do tych partii zaufania i nie identyfikuje się z ich celami.
Myślę, że kandydatura Żylińskiego jest jedyną, która może rozbudzić tego polskiego olbrzyma i pokierować polski elektorat do odegrania jakiejś roli znaczącej w nadchodzących wyborach londyńskich. Może Jan Żyliński wydawać się kandydatem ekscentrycznym, ale nie jest szaleńcem czy szowinistą polskim, ma konkretne projekty w swoim programie, szczególnie w zakresie tańszego transportu i pokonaniu braku mieszkań w Londynie, pobudza do zwiększenia tożsamości obywatelskiej, zarówno polskiej i brytyjskiej, ma charyzmę i poczucie humoru. Nie jest on tylko głosem protestu jak jego kolega Kukiz, który mu zapewnił pełne poparcie w koncertach. Bardziej niż ktokolwiek inny Żyliński może ściągnąć do rejestrowania się i do urn wyborczych nie tylko Polaków, ale i Rumunów, Litwinów, Węgrów. Może też zdobyć posłuch u Irlandczyków i u innych wpływowych mniejszościach narodowych, np. hinduskich i żydowskich.
A gdy Polacy wejdą do tych pomieszczeń wyborczych, zakreślą ołówkiem krzyżyk w pierwszej kolumnie przy nazwisku Żylińskiego, to co im potem zostaje na kartce do głosowania? Druga pusta kolumna przy liście kandydatów z poszczególnych partii czekających na uzupełniające poparcie od wyborców Żylińskiego. I tu nagle autentyczna treść kandydatury Żylińskiego ujawnia się jako katalizator polskich głosów na pełnej arenie londyńskiej. Na kogo Polacy zagłosują na drugim miejscu? Na Labour czy na konserwę? Możemy być pewni że nawet, jeżeli Żyliński uzyska tylko 2% głosów w pierwszej turze (czyli około 40 tys. głosów) to już w rozgrywającej fazie wyborów zarówno pan Sadiq Khan (Labour) jak i pan Zac Goldsmith (Conservative) będą ubiegać się o każdy polski głos, traktując go jako decydujący.
W tej sytuacji sprawa poparcia i głosowania na Żylińskiego przestaje być fanaberią poszczególnych Polaków i staje się obowiązkiem całego polskiego społeczeństwa w Londynie.
Wiktor Moszczyński