Nie wiem czy jestem projektantem mody, czy po prostu artystą. Wiem natomiast, że to, co robię, zyskuje coraz większą popularność i jest zauważane przez ludzi z branży – mówi Erwin Michalec w rozmowie z Piotrem Gulbickim.
Niedawno uczestniczyłeś w Fashion Scout.
– To prestiżowa impreza powiązania z London Fashion Week. Wysłałem tam swoje zgłoszenie i zakwalifikowałem się do grona 30 osób mających prawo wystawić swoje projekty podczas gali głównej. Niestety, nie udało się zaprezentować prac na wybiegu, na modelkach, gdyż to koszt rzędu kilku tysięcy funtów. Natomiast pokazałem je w kuluarach. Chyba się spodobały, bo otrzymałem kolejne zaproszenie na Fashion Scout. Mam nadzieję, że tym razem znajdę sponsorów.
Twoje projekty są dość specyficzne.
– To obrazy malowane na sukniach. Pomysł podsunęła mi zaprzyjaźniona artystka Aneta Środoń podczas jednej z wystaw, na której wystawiałem swoje prace malarskie. I zaiskrzyło – zacząłem ozdabiać malunkami tkaniny, tuniki, sukienki. Z czasem sam uszyłem kilka kreacji, jednak szybko doszedłem do wniosku, że krawiectwo nie jest moim powołaniem.
Pierwszy pokaz mody, wspólnie z Anetą, zorganizowaliśmy w 2011 roku na Brixton. Było trochę problemów ze znalezieniem modelek, ale wyjściem z sytuacji okazała się współpraca z organizacją Brown Girl Promotion, promującą czarnoskóre dziewczyny z okrągłymi kształtami.
Z okrągłymi kształtami?
– Zgodnie z powszechnym wyobrażeniem, modelki powinny być wysokie i szczupłe, tymczasem u mnie było dokładnie odwrotnie. Pokaz okazał się dużym sukcesem, po nim dostałem zaproszenie na Africa Fashion Week London, gdzie siedziałem w rzędzie dla VIP-ów. To właśnie wtedy uświadomiłem sobie, że chcę się tym zajmować na poważnie. Nie miałem kontaktów, nie miałem wiedzy, miałem za to dużo zapału i ambicji.
I udało się.
– Co prawda cały czas moim głównym źródłem utrzymania jest budowlanka, ale mam nadzieję, że niebawem się to zmieni. W ciągu czterech lat uczestniczyłem w 23 pokazach mody, a niebawem szykują się kolejne. Zapłaciłem frycowe debiutanta, poznałem środowisko, wiem w jakim kierunku mam podążać.
W twoich pracach widoczne jest nawiązanie do afrykańskiego folkloru.
– Mam słabość do tego kontynentu. Uwielbiam pochodzące stamtąd modelki, a 90 proc. dziewczyn, z którymi współpracowałem, jest czarnoskóra. Poza tym afrykańska społeczność w Londynie wyróżnia się dynamizmem, organizuje bardzo dużo ciekawych imprez.
Natomiast, jeśli chodzi o moje prace, to są one zróżnicowane. Czasami jeden obraz nakłada się na drugi, jest dużo żywych kolorów oraz surrealistycznych skojarzeń. Odwołuję się do afrykańskiego folkloru, ale też do symboliki Majów, Inków, Azteków oraz klimatów słowiańskich.
Obecnie frapuje mnie pytanie, jak wyglądałyby prace Leonarda da Vinci, gdyby żył w Afryce. Chcę przełożyć jego artystyczną wizję na język tego kontynentu. Maszyny ze skrzydłami, koła z gałęzi…
Oryginalne podejście…
– … które, jak sądzę, ma źródło w dawnych latach, kiedy jako dziecko, a potem nastolatek, chciałem być archeologiem. Dużo czytałem na ten temat, w szkole regularnie wygrywałem konkursy z historii i geografii, jednak ostatecznie zmieniłem plany i wybrałem politologię. Studiowałem w Wyższej Szkole Humanistycznej w Pułtusku mając nadzieję, że zostanę politykiem, ale po czasie przekonałem się, że bez znajomości i układów to nierealne.
I odkryłeś w sobie artystyczny talent?
– Zawsze w jakimś stopniu go miałem. Poza czytaniem dużo malowałem, a w wieku 13 lat zacząłem rzeźbić. Mieszkałem wówczas we wsi Tocznawiel w pobliżu Pułtuska, inspirowałem się głównie folklorem kurpiowskim. Początkowo były to małe figurki – diabełki, świątki, zwierzaczki – ale z czasem przerzuciłem się na duże projekty sięgające nawet dwóch metrów wysokości. To mi przysporzyło lokalnej sławy. Stały w naszym ogródku, budziły zainteresowanie przechodniów – tym bardziej, że nawiązywały do afrykańskich motywów. Wyrzeźbiłem na przykład kilka słupów totemicznych zdobionych egzotycznymi maskami, a także bramę wejściową w kształcie dwóch kobiet owiniętych wężami.
Dało się z tego przeżyć?
– Sztukę zawsze traktowałem jako pasję i nawet mając propozycje otrzymania niezłych pieniędzy nie sprzedawałem swoich prac. Na życie chciałem zarabiać robiąc inne rzeczy, ale, niestety, w Polsce było o to trudno. Dlatego w 2005 roku, w wieku 27 lat, wyjechałem do Londynu. Planowałem się trochę dorobić, zobaczyć jak żyje się na Zachodzie i wrócić do kraju. Pierwsze kroki skierowałem do British Gallery, potem zaliczyłam kolejne galerie i muzea i… połknąłem bakcyla.
Jako widz?
– Też, ale również jako artysta. Z czasem wróciłem do malowania i zacząłem wystawiać swoje obrazy na różnych wystawach – zbiorowych oraz indywidualnych. A w końcu przerzuciłem się na modę. Uczestniczyłem między innymi w Africa Fashion Week London, Young Designer Award oraz Radical Designer Award. W tym ostatnim konkursie zająłem drugie miejsce, co zaowocowało możliwością występu w Vancouver Fashion Week. Niestety, ze względów finansowych nie mogłem sobie pozwolić na wyjazd do Kanady, niemniej zaproszenie jest ciągle aktualne.
Ile czasu pracujesz nad jednym projektem?
– Średnio dwa tygodnie. Moja sztandarowa kolekcja składa się z 12 prac, natomiast wszystkich, jakie zrobiłem, jest ponad 30.
Poruszasz się w towarzystwie wysokich kobiet…
– … a sam mam 155 cm wzrostu. Do tego jestem łysy i noszę okulary. Dla wielu osób niski wzrost wydaje się problemem, natomiast dla mnie wprost przeciwnie – nigdy nie miałem z tego powodu kompleksów. Uwielbiam długonogie kobiety – im wyższe, tym lepiej…
Paulina
Świetny artykuł. Podziwiam Erwina za prace i poświęcenie 🙂