Z Ewą Osińską, utytułowaną pianistką światowej klasy, która wystąpi 19 lutego w czasie koncertu na rzecz Polskiej Fundacji Kulturalnej w ambasadzie polskiej w Londynie, rozmawia Magdalena Grzymkowska.
Za swoje osiągnięcia artystyczne otrzymała Pani szereg wyróżnień państwowych we Francji i w Polsce. Każdy Pani koncert to wielkie wydarzenie, przez to ciąży na Pani olbrzymia odpowiedzialność. Czy wciąż czuje Pani tremę przed występami?
– Z muzyką jestem związaną od wielu lat i wydaje mi się, że chyba się urodziłam z takim przeznaczeniem, które wydaje mi się pięknym darem od losu. Trudno jest porównać ten zawód do innych wykonywanych profesji. I choć stawia on nas w szeregu ludzi zdecydowanie uprzywilejowanych, którzy spłacają najlepiej jak umieją dług swojej publiczności, wymaga on wbrew pozorom swoistej, codziennej dyscypliny. Wszystko, co ma związek ze sztuką, może wydawać się niezbyt trudne, może nawet dowolne, proste… A w rzeczywistości jest zupełnie inaczej. To co wydaje się proste jest najtrudniejsze do zrealizowania. I często jest okupione żmudną pracą, o którą niejednokrotnie publiczność nas nie podejrzewa. Na scenę przynosimy rezultat naszych poszukiwań artystycznych, których nie zawsze jesteśmy pewni.
Trudno to pogodzić z codziennym życiem?
– Sztuka jest o wszystko zazdrosna, nawet o to, co jej bezpośrednio nie dotyczy, a więc o całe nasze codzienne życie i o wszystko, co może jej odebrać hegemonię. Sztuka może zachwiać życiem rodzinnym, przyjaźniami, które wymagają czasu i pielęgnacji, odporności człowieka na zmienne koleje losu. Każdy koncert jest nowym spotkaniem z muzyką, którego przebiegu nie można dokładnie przewidzieć. Koncert to emocje, którym trzeba nadać właściwy kształt. I to stanowi chyba również o uroku uprawiania sztuki?
Mieszka Pani w Paryżu, artystycznej stolicy Europy…
– Moj muzyczny życiorys był trochę zawiły, ale pewnie dlatego niemonotonny. Studia w Akademii Muzycznej w Warszawie przypadły na wspaniałą i bujną epokę kulturalną, gdzie dojrzewali wraz ze mną artyści, którzy do dzisiaj kształtują polski krajobraz i wizerunek artystyczny, również poza granicami kraju – Jerzy Maksymiuk, Tomasz Sikorski, Zygmunt Krauze, Jacek Kasprzyk, Ewa Podleś i wielu innych niemniej wybitnych. Więzy okazały się trwale, bo nawet lata spędzone w świecie przez każdego z nas nie osłabiły przyjaźni i zażyłości. Dalszym etapem muzycznym stał się nieoczekiwanie Paryż, gdzie kontrast wolności z tym, co za żelazną kurtyną, był objawieniem dla młodej stypendystki, spragnionej wiedzy, ciekawej świata. Ten nowy świat był inny. Inny świat, ale też walka o zaistnienie na Zachodzie, obojętnym na nas, ludzi ze wschodu. Udowadnianie, że jesteśmy coś warci, starannie wykształceni w naszym kraju i zdolni do konstruowania nowego życia artystycznego bez pomocy, wsparcia i zaplecza. Pomogły mi w tym międzynarodowe konkursy, których byłam zwyciężczynią i oczywiście znajomość języków obcych, która przełamywała bariery towarzyskie i nierzadko zadziwiała cudzoziemców, którzy nawiasem mówiąc, posługiwali się wyłącznie językiem rodzimym. Młodość ma to do siebie, że daje wiarę, że wszystko jest możliwe, dodaje skrzydeł. A były mi one potrzebne, żeby zaistnieć na niedostępnych największych salach koncertowych Francji i Anglii. Potem przyszła kolej na Japonię, Amerykę Północną, Rosję, Meksyk…
I właśnie na tych samych skrzydłach przyleciała Pani do Manchesteru…
– Do profesora Baksta, wybitnego pedagoga i wielkiego artysty, który wdrażał mnie do samego końca swego życia w tajniki piękna, bez którego nie ma sztuki, jest tylko rzemiosło. Czerpałam pełnymi garściami tę cenną wiedzę, z wielką wdzięcznością i uznaniem. To profesor Bakst ofiarował mi partyturę pierwszej sonaty Szostakowicza, którą wprowadziłam na estrady koncertowe, wykonując w wielu ważnych miastach europejskich, m.in. w Londynie, Paryżu, Warszawie czy Genewie. Utwór nieznany, który obecnie należy do tzw. żelaznego repertuaru pianistycznego wytrawnych pianistów.
Występowała Pani na prestiżowych estradach na trzech kontynentach.
– Nasz zawód związany jest ze stałym przemieszczaniem się po świecie, oswajaniem się z długimi rozłąkami i konieczną adaptacją do nowych czasem bardzo egzotycznych miejsc i warunków. Uczucie samotności nie jest nam obce. I to właśnie publiczność kompensuje niejednokrotnie pewien dyskomfort życia codziennego. Artysta aktywny jest podróżnikiem, ma dwa życia. Jedno stabilne, jak inni, i drugie, zupełnie odmienne, z którym musi się oswoić. I dlatego może zdarza się nam proporcjonalnie więcej dziwnych zdarzeń niż w stabilnej egzystencji.
Która anegdota z tych podróży utkwiła szczególnie w Pani pamięci?
– Zdarzało mi się, że bagaże z sukniami estradowymi przylatywały po koncercie i trzeba było grać w przykrótkich. niedopasowanych pożyczonych strojach. Bywało, że czasem fortepian nie był mi przyjazny, a nawet kiedyś klawiatura była tak lodowata, że trzeba było przerwać koncert. Innym razem, wiosną, na południu Włoch w dniu koncertu spadł nieoczekiwanie śnieg! Sala była mroźna, fortepian lodowaty i musiałam się zdecydować na wykonanie recitalu w płaszczu. Było to jedyne takie doświadczenie, zresztą w pięknej sali koncertowej w Bari, którą zapamiętałam z sentymentem. Zetknęłam się również z mafią włoska, która towarzyszyła mi podczas pewnego tournée od Palermo aż do ostatniego koncertu. Znałam już potem kilku jej reprezentantów, bo zwykle okupywali pierwszy rząd ssał koncertowych ubrani na czarno, jak na filmie. Może po prostu lubili (lub polubili) muzykę? Bywały i zabawne incydenty, gdzie po koncercie za kulisami zjawiały się efektownie ubrane kobiety, którym marzyły się moje suknie koncertowe, szyte w Warszawie i projektowane przez słynna scenografkę telewizyjna panią Xymenę Zaniewską, i co gorsze, czasem udawało się im pozbawić mnie tych strojów…
67Koncertowała Pani z orkiestrami za całego świata, od BBC Orchestra po Tokyo Symphony Orchestra.
– Występy z orkiestrą wydają się prostsze, ale są to tylko pozory, solista staje przed zespołem za każdym razem nowym i licznym, inny dyrygent i cały zespół, który od pierwszej chwili wpatruje się z ciekawością w solistę i to do nas należy przekonać ją do siebie na tyle, żeby byli przyjaźni w czasie koncertu.
Jest Pani także jurorem międzynarodowych konkursów pianistycznych. Czy to trudna rola oceniać ekspresję innych muzyków?
– Jestem dość często zapraszana jako juror do konkursów międzynarodowych. Uważam tę czynność jako trudną i odpowiedzialną. Wydawanie werdyktu zobowiązuje do bezstronności, uczciwości i wiem z własnego doświadczenia, jak często niesprawiedliwe wyroki łamią kariery młodych artystów, szkoda ze nie wszyscy o tym pamiętają. Pianistyka światowa uległa wielkiej ewolucji, młode pokolenie nastawia się na wielką sprawność techniczną, ale gubi po drodze emocje, kariery musza być robione szybko, konkurencja ogromna. Nie ma miejsca ani czasu na pogłębianie osobowości, tworzenie niezapomnianych kreacji. Szkoda.
Nagrała Pani czternaście płyt z muzyką Chopina. Będzie piętnasta? Jakie są Pani artystyczne plany?
– Nagrywanie płyt to osobna strona życia artysty. Nie wszyscy to lubią, nie wszyscy potrafią przełamać niechęć do zapisu. Ja czuję się komfortowo, zapominam o mikrofonach, czerwonym sygnale, kabinie reżyserskiej, nie lubię powtarzać wielokrotnie utworu, bo wydaje mi się, że najbardziej autentyczne jest pierwsze wykonanie. Powtórki odzierają utwór z emocji, klimatu i właśnie to jest najtrudniejsze w nagraniach. Noszę się z zamiarem nagrania moich dwóch ulubionych koncertów z moją ulubioną orkiestrą Sinfonia Varsovia, koncertu Schumana, który wykonywałam publicznie wielokrotnie oraz drugiego koncertu Rachmaninowa. Oba utwory są ukoronowaniem romantyzmu i dramatu. Dlatego myślę o orkiestrze polskiej Sinfonia Varsovia. Dokonaliśmy bardzo udanych nagrań czterech koncertów Mozarta, wysoko ocenionych przez krytyków i czuję się niezwykle komfortowo z tym zespołem
W jednym z wywiadów powiedziała Pani: „Życie jest moją pasją. Życie we wszystkich odmianach, życie przede wszystkim. Interesuje mnie wiele dziedzin. Nie na wszystko starcza czasu.” Co zatem robi Pani w wolnym czasie pomiędzy koncertami i konkursami?
– To prawda, że życie wydaje mi się fascynujące, lubię je w różnych wydaniach. Jestem, kiedy mogę, banalną domatorką, lubię przyjmować przyjaciół w moim paryskim i warszawskim domu, gotuję sama ich ulubione przysmaki. Wiele się nauczyłam od mamy, ale chyba jeszcze więcej od żony Artura Rubinsteina, Neli, która przekazała mi swoją ogromną wiedzę zanim napisała słynną książkę kucharska. Spotkania wokół stołu należą do pięknych momentów, a jeśli do tego siedzieli przy nim Henryk Szeryng, Jerzy Semkow, Rubinstein, Jerzy Kosiński, Sławomir Mrożek, Jerzy Maksymiuk, Wojtek Pszoniak, Andrzej Wajda to może warto to opisać? Taki mam właśnie zamysł…
Co usłyszymy na koncercie na rzecz Polskiej Fundacji Kulturalnej w ambasadzie polskiej w Londynie?
– Na koncert w ambasadzie przygotowałam utwory dalekie od monumentalnych. Chciałabym żebyśmy wszyscy odpoczęli i przenieśli się nastrojem do romantyzmu. Będą to walce, mazurki, impromptu, polonez i scherzo.