Na sztywnej okładce – plastycznie takiej sobie – widzimy dziwny tytuł: „Życie zwłaszcza śmierć w Wieprzowie Ordynackim”, zaś powyżej przystojnego jegomościa siedzącego na… strusiu. Wygląda trochę jak kowboj w niedzielę: ciemny garnitur, biała koszula z krawatem, kapelusik zawadiacko zsunięty na tył głowy. Minę ma wielce zadowoloną, a w lewej ręce dzierży coś w rodzaju cugli ze sznurka. Zapowiada ten osobliwy obrazek pewną – by tak rzec – niekonwencjonalność. I tak też dzieje się w istocie: nowy prozatorski tom Jacka Podsiadły, na co dzień cenionego poety, trudno bez wątpienia zaliczyć do dzieł zwyczajnych. Już choćby ze względów gatunkowych. Autor nazywa je wprawdzie „powieścią Drogi” (i ma sporo racji; pisze zresztą ten wyraz zawsze dużą literą, podobnie jak jeszcze Chleb czy Wolność), ale ja tak daleko bym się nie posunął. To raczej swoista hybryda, smakowita – trzeba przyznać – i uroczo skądinąd wybuchowa mieszanka: prozy fabularnej, literackiego i podróżniczego reportażu, dziennika, a nawet eseju. Krótko mówiąc: twórcza, oryginalna kontynuacja Stachurowego tzw. „życiopisania”. Albo Stasiuka – jeśli kto woli. Daje to w sumie bardzo ciekawy i przezabawny chwilami rezultat. Niemniej czytelnik przyzwyczajony, na przykład, do tradycyjnego, linearnego rozwoju akcji, któremu zabraknie na dodatek „siły woli i wyobraźni”, może się poczuć nieco rozczarowany, gubiąc się w nawale wątków, postaci, motywów bądź dygresji.
No bo weźmy sto początkowych, z ogółem ponad czterystu, stron. Co to jest, u licha!? Otóż jest to absolutnie szalony odlot (najdosłowniej, ponieważ balon gra tu ważną rolę), jazda po bandzie, bez trzymanki. A konkretnie? Radosna wariacja na kanwie „W osiemdziesiąt dni dookoła świata” Julesa Verne’a, gdzie pan Fileas Fogg wraz z przyjaciółmi (najpierw z niejakim Janem Obieżyświatem, a potem z samym doktorem Watsonem!) wyprawia się a to na Białoruś (na strusiach właśnie), a to do Transylwanii (tym razem wspomnianym balonem), oczywiście na spotkanie z Drakulą. Jeśli przyłożymy do tych fragmentów jakiekolwiek realistyczne kryteria, jesteśmy przegrani. Gdy damy się natomiast uwieść autorskiej kreacji tudzież językowej inwencji, zabawę i wrażenia mamy przednie.
Następnie narrator powraca jakby na ziemię, co nie znaczy bynajmniej, iż obniża lot. Wprost przeciwnie. Najbardziej bowiem urzekające i przekonujące są jednak barwne relacje zdawane z osobiście podejmowanych wypraw. Przede wszystkim w towarzystwie Pięciu Szybkich Żyraf, czyli całkiem już dorosłego syna. Ta niemożność usiedzenia na jednym miejscu, nie do opanowania pociąg do włóczęgi zaczęły się dawno: „Trzydzieści lat temu wyszedłem na Drogę i nuda oraz jałowość nigdy już nie miały znaleźć do mnie dostępu”. I tak dzień zaledwie spędzony w mieście wystarczy, „żeby zapragnąć znowu być strudzonym, zagubionym, zdanym na siebie. Może to jest jakiś brak kultury, proszę bardzo, ale wolę prosić chłopa o szklankę wody, niż mieć tę szklankę podaną przez kelnerkę (…)”. A wyprawa tym bardziej udana, im bardziej ascetyczna, w biedzie odbywana i niedostatku, gdyż „każdy szanujący się włóczykij wie, że im mniejszy fundusz wczasowy, tym większa szansa na przygody”. Słuszny to zatem rym, nieprzypadkowy.
Pociechę – czysto życiową i duchową zarazem – niesie nam Jacek Podsiadło swą niebanalną, pełną wdzięku, „odjazdową” książką. Po co jakieś tam Dominikany, Malediwy czy inne Egipty, skoro jest Estonia, Huculszczyzna, są Bieszczady, Mazury, Podlasie: owo symboliczne, swojskie Wieprzowo Ordynackie. Trzeba tylko umieć jeździć na strusiu albo poruszać się nieznanym dotąd pojazdem o nazwie mięśniopłat…
Jacek Podsiadło „Życie zwłaszcza śmierć w Wieprzowie Ordynackim”, Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2015. ISBN 978-83-8069-162-9
Piotr Piaszczyński