15 marca 2016, 10:00
Dziady czyli Wielka Improwizacja młodzieży emigracyjnej AD 1951

Zagranie przez nas – ówczesną młodzież emigracyjną, „Wesela” Wyspiańskiego w 1951 roku, było dużym sukcesem i wielkim przeżyciem dla nas, biorących udział w tym przedsięwzięciu. Nie mogliśmy się doczekać następnego lata, by znowu odtworzyć nasz teatr. Tym razem sięgnęliśmy jeszcze wyżej, bo do „Dziadów” Adama Mickiewicza.

Zespół był w zasadzie ten sam. Leopold Kielanowski – reżyser, Halina Żeleńska – oprawa sceniczna i kostiumy, Karolina Lanckorońska – kierowniczka Komitetu Opieki nad Młodzieżą Szkolną, inspirator całości i źródło funduszy, które trzeba było wyłożyć na wykonanie projektu. Mieliśmy grać w klubie Orła Białego na Knightsbridge.

O dziwo, program, który mam przed sobą nie podaje daty przedstawienia. Wycinki z gazet, które poznajdowałam w albumach, też nie. W recenzji napisanej przez Zygmunta Nowakowskiego jest omyłkowo podany dzień: „piątek, 19 marca”, co jest niemożliwe. Mieliśmy próby w okresie wakacji letnich, a premiera była we wrześniu, a więc 19-go września. Recenzja z „Gazety Niedzielnej” nosi datę 28 września 1952.

A więc, umieściwszy to wydarzenie w czasie, mogę pisać dalej. Próby zajęły nam dużą część szkolnych wakacji, ale nikt nie miał o to pretensji. Ci, którzy by mieli, po prostu nie wzięliby udziału w przedstawieniu.

Od poprzedniego roku, gdy graliśmy „Wesele”, nastąpił postęp w technice. Leopold Kielanowski miał teraz kontakty z radiem Wolna Europa, i nagrywał dla nich programy. Był w posiadaniu aparatury dźwiękowej i nasze tło muzyczne szło z taśmy.

Problemem dla dekoratorki, mojej przyszywanej ciotki, Haliny Żeleńskiej było, jak zmieścić tłum ludzi na małej scenie i naturalnie był nim brak możności zmian dekoracji. Rozwiązała to w ten sposób, że podzieliła scenę dwiema kolumnami, tworząc tryptyk. Kolumny były z grubego kartonu, który wygięła i pomalowała na światła i cienie, myśląc, że można je będzie znów zrolować i zawieźć do „Orła”. Akurat! Farba po zaschnięciu dała efekt papier maché i kolumny zastygły w nadanym im kształcie. Musiałyśmy je więc zanieść do klubu Orła Białego. Na szczęście nie mieszkałyśmy daleko, bo na Notting Hill Gate, ale dobry kilometr niosłyśmy je we dwie przez park Kensington Gardens, obserwując zdziwione miny przechodniów. Jak to w Anglii, nikt nas nie zaczepił i nie zapytał co to za dziwny pochód. Kolumny odegrały rolę w drugim akcie w „Tryptyku Widzeń” następujących po sobie – Ewy, Senatora i Księdza Piotra. Dobrze pasowały również do „Salonu Warszawskiego” i do „Balu u Senatora”. Z boku sceny, w głębi, było małe okienko. Zaglądał przez nie Upiór w scenie Kaplicy, Szatan podczas Improwizacji, Kapral w Scenie Więziennej.

Potrzebowaliśmy więcej aktorów niż w „Weselu”, jako, że graliśmy wszystkie części „Dziadów”, choć naturalnie z pewnymi skrótami. Niektórzy, zwłaszcza chłopcy, grali więcej niż jedną rolę. Ci, którzy mieli małe role lub stanowili po prostu tłum w scenie w kaplicy, w Nocy Dziadów, grali później w scenie więziennej. Zabawne, że Jacek Sarnecki, który w „Weselu” był Gospodarzem, tu grał najpierw upiora w kaplicy, a potem księdza Piotra. W scenie więziennej wyróżnił się Michał Kiersnowski jako Sobolewski, opowiadając o wywózce na Sybir i Adam Owsianka, który grał Żegotę, ponieważ zaś miał dobry głos, śpiewał pełną gryzącej ironii piosenkę:

Nie dbam jaka spadnie kara,

Turma, Sybir, czy kajdany,

Zawsze ja, wierny poddany

Pracować będę dla cara…

Podczas jednego z przedstawień zapomniał słowa drugiej strofki i musiał powtarzać i łatać swoimi słowami dalszy ciąg. Nie wiem, czy publiczność zauważyła zmianę. Na szczęście Michał się zorientował i pokierował śpiewem refrenu.

Gustawa-Konrada grał Bohdan Sukiennicki, dawny Poeta z „Wesela”. Włożył w to całą duszę. Dobrze grał.

Szukałam dla siebie roli w „Dziadach”, aż nagle przyszło olśnienie. Pani Rollison! Byłam chyba najstarszą z dziewcząt i nie wyobrażałam sobie, żeby to mógł grać kto inny, może tylko Bożena Domańska, ale ona dostała rolę Anioła. Burmuszyli się niektórzy recenzenci, że tego Anioła zwykle grał mężczyzna, ale my po prostu mieliśmy za mało chłopców. Włożyłam w rolę p. Rollison duży wysiłek – normalnie w wieku dziewiętnastu lat nie gra się niewidomej, tragicznej wdowy! Niedaleko naszego domu był instytut dla ociemniałych i często, widząc ich na ulicy, próbowałam sobie przyswoić ich ruchy i wyraz. Po pierwszej próbie Kielanowski powiedział mi: „Doskonale pani gra niewidomą. Nic więcej nie potrzeba”. Gdy w wiele lat później przyjechał do Londynu z Krakowa Stary Teatr i wystawił „Dziady” w starej londyńskiej katedrze, gdzie scena zajmowała cały środek głównej nawy i nie było żadnych kulisów, widziałam aktorkę czekającą by wejść, a raczej wpaść, na scenę jako pani Rollison. Pamiętałam napięcie, jakie sama odczuwałam w tamtej chwili.

W Salonie Warszawskim grupa siedząca przy stoliku była w maskach. Podkreślało to ich martwotę według słów:

Nasz naród jak lawa

Z wierzchu zimna i twarda,

Sucha i plugawa,

Lecz wewnętrznego ognia

Sto lat nie wyziębi.

Plwajmy na tę skorupę

I zstąpmy – do głębi!

Grupa patriotów stała z przeciwnej strony sceny. Adolf opowiadał o przesłuchaniach i mękach Cichowskiego na śledztwie. To opowiadanie, równie jak opowiadanie Sobolewskiego o wywózce na Sybir, miało wielką aktualność dla tych, którzy tak jeszcze niedawno przeżyli wojnę.

Zygmunt Nowakowski pisał o opowiadaniu Adolfa, że

„wypadło wspaniale i potężnie. Była w tym jakaś dojrzałość, skupienie, prostota i siła”.

Jan Bielatowicz pisał w „Gazecie Niedzielnej”:

„Jasnym płomieniem buchnęły również na scenie dwa wielkie talenty: Leopolda Kielanowskiego jako reżysera przedstawienia i Haliny Żeleńskiej jako dekoratorki. Bez cienia złej intencji trzeba napisać, że Dziady w wykonaniu młodzieży szkolnej są najmocniejszą pozycją reżyserską Leopolda Kielanowskiego na emigracji. Pokazał on tak subtelne wyczucie poezji, tak mistrzowską znajomość sceny, taki polot wyobraźni plastycznej, taką kulturę gestu i ekspresji wokalnej, że ożywił wszystkie nadzieje, związane z jego osobą jako czołowego scenografa i reżysera poza Krajem. Umiał Kielanowski przede wszystkim powstrzymać wszelką pozę, deklamację i „aktorstwo” grającej młodzieży. Wszystkie role były ustawione w najbardziej naturalny sposób, więcej nawet – młodzi aktorzy znakomicie zrozumieli, że nie wolno im zabarwiać Mickiewiczowskiej poezji swoimi osobowościami, więc mówili swe kwestie z powagą, spokojem i pokorą. Recytowali teksty opanowane aż do interpunkcji i co najważniejsze – doskonale zrozumiane. Nie było w tej grze ani źdźbła sztuczności, ani jednej fałszywej nutki”.

Cytuję dalej:

„Sceny zbiorowe na maleńkiej scence można by pokazywać jako przykład zrozumienia funkcyjności w teatrze. Niektóre pomysły, jak np. zjawy duchów w kaplicy, albo maski w salonie warszawskim, albo bal u Senatora, skomponowany w rytmie tańca, z wdziękiem niemal baletowym, stały na wysokości wielkich odkryć teatralnych.

To samo da się powiedzieć o dekoracji i kostiumach Haliny Żeleńskiej. Było to dla widzów zachwycające przeżycie estetyczne.

Młodzież zademonstrowała wysoką kulturę. Prawie wszyscy aktorzy mówili wiersz bez zarzutu, nawet ci, który, natura odmówiła wyrazistości dykcji. Gustaw i Konrad – Bogdan Sukiennicki, przypuszczalnie nie zostanie aktorem z powodu właśnie niedoskonałej dykcji, ale jakże świetnie dawał sobie radę ten młody człowiek ze sceną i tekstami.

Aktorsko najlepszym był Michał Kiersnowski (Sobolewski i Doktór). Z całą pewnością talent nieprzeciętny. Następnie Adam Owsianka (Żegota i Adolf). Dalej Jacek Sarnecki (Ksiądz Piotr). Kazimierz Świderski (Generał i Pelikan), Feliks Scazighino (Kapral) i Witold Sulimirski (Senator).

Z panien na pierwszym miejscu należy postawić Marię Woźniak, która wyglądała zjawiskowo jako Zosia, dalej najwyraźniej dziedziczącą talent po matce Bożenę Domańską (najlepsza dykcja z całej obsady), Marię Brzozowską (Pani Rollison) – duży talent dramatyczny, Katarzynę Smoleńską i Cecylię Borowską (Damy), Joannę Zapaśnik (Maryla), wreszcie Annę Giertychówną, która szczególnie ze swą siostrzyczką, Aleksandrą (jako Aniołki) mówiła wiersz niezwykle słodko.

Przedstawienie „Dziadów” było przeżyciem nie tylko estetycznym, ale i głębokim wzruszeniem narodowym, dobrze udaną manifestacją geniuszu polskiej kultury”

A Zygmunt Nowakowski napisał:

„Dziwna, przedziwna jest poezja Dziadów! Składa się na nią, żeby tylko z grubsza wymienić, fantazja i rzeczywistość, wulkaniczny, dziki wybuch obnażonej bezwstydnie miłości, krwawa satyra, liryzm najczystszej próby, naiwny, prześliczny folklor, reportaż ze śledztwa, wizja, pokazująca dzieci polskie, gnane na Sybir, bluźniercza kłótnia z Bogiem, proroctwo pokornego ks. Piotra i epiczny finał. Są zdania, które uderzają widownię z siłą kafaru, więc np.:

„Lecz ja wiem, co być wolnym z łaski Moskwicina.

Łotry, zdejmą mi tylko z rąk i nóg kajdany,

Ale wtłoczą na duszę…”

Te ostatnie zdania miały ogromną siłę aktualności nie tylko dla widzów, ale też i dla nas, młodych. Ówczesne starsze pokolenie, panowie piszący recenzje Dziadów, dziwili się, że my, w ich oczach dzieci, potrafiliśmy się tak wczuć w tę sztukę. Przecież byliśmy dziećmi wojny. Wielu z nas, jako małe dzieci, było wywiezionych do Rosji. Inni przeżyli okupację niemiecką w Polsce i Powstanie Warszawskie. Opowiadając o zsyłkach czy torturach mówiliśmy czymś znanym, pamiętanym i realnym. To nie była dla nas tylko literatura, ale nieomal współczesność.

Jedyny ślad naszego młodzieżowego teatru jaki znalazłam, poza kilku współczesnymi recenzjami, to artykuł Karoliny Lanckorońskiej w pracy zbiorowej pt. „Mickiewicz Żywy”, wydanej staraniem Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie przez firmę B. Świderski, Londyn 1955. Lanckorońska naświetla tam swój własny punkt widzenia na nasze młodociane „szaleństwo”. Do ostatniej chwili bała się niepowodzenia. Dalej pisze:

„Dopiero w czasie premiery spostrzegłam, że z powodu prostoty i pokory grających silniej i bardziej bezpośrednio przemawia z ich ust Mickiewicz niż go nieraz potrafił świetną grą interpretować wybitny aktor”.

I dalej:

„Na ostatnim przedstawieniu Dziadów (w styczniu 1953) salę wypełniła publiczność przybyła z poza stolicy Anglii. To mieszkańcy hosteli przyjechali z prowincji, by po raz pierwszy zobaczyć Dziady – usłyszeć Mickiewicza. Wyszli głęboko wzruszeni. Twierdzili, że warto było z daleka przyjechać To była może największa nagroda za wysiłek tej młodzieży wygnańczej, lecz nie wynarodowionej”.

 

*        *        *

W następnym roku planowaliśmy zagrać „Noc Listopadową”. Zaczęliśmy już próby. Niestety przedstawienie nie doszło do skutku. Nie chcę i nie mogę już dziś, po przeszło pół wieku, szukać przyczyn. Ale szkoda.

Maria Owsianka

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Maria Owsianka

komentarze (0)

_